Sala posiedzeń Kongresu USA w Waszyngtonie nieraz była miejscem wydarzeń o wielkiej historycznej wadze, także z naszej polskiej perspektywy. Trudno nie pamiętać z dumą i wzruszeniem dnia 15 listopada 1989 r., gdy na mównicę wszedł Lech Wałęsa i zaczął swoje wystąpienie od zwrotu „My naród”, nawiązując do pierwszych słów Deklaracji Niepodległości USA („We the people”). Ta chwila była symbolicznym potwierdzeniem ponownego w XX wieku wybicia się Polski na niepodległość i nawiązywała do szczególnej roli, jaką w procesie budowy naszego niepodległego państwa odgrywała Ameryka.
Stany Zjednoczone zawsze były kojarzone z nadzieją na lepszą przyszłość, stanowiły wcielenie wiary w możliwość budowy sprawiedliwej rzeczywistości już na tym świecie, przyciągały tłumy przybyszów, poszukujących szansy godnego życia. „Dajcie mi swoich zmęczonych, biednych, wasze stłoczone masy pragnące oddychać swobodnie” – taki napis wyryty na Statui Wolności witał przybywających do nowej ziemi obiecanej.
Amerykanie zawsze wierzyli w wyjątkowość swego kraju. Słowo „wiara” jest tu jak najbardziej na miejscu, gdyż od samego początku istnienia angielskiego osadnictwa w Ameryce Północnej, od chwili gdy Mayflower z pielgrzymami na pokładzie dobił do brzegów Nowej Anglii, istniało silne przekonanie, że mieszkańcy Nowego Świata mają do spełnienia misję o religijnym w swej istocie charakterze. Już w 1630 r., gdy osady założone przez angielskich purytanów ograniczały się do kilku zgrupowań zbitych z pali chat, John Winthrop – pierwszy gubernator kolonii Zatoki Massachusetts – mówił, nawiązując do słów z Ewangelii według św. Mateusza: „Wy jesteście solą dla ziemi. (…) Wy jesteście światłem świata. Nie może się ukryć miasto położone na górze”.
Do dziś w symbolice Stanów Zjednoczonych Ameryki pozostały ślady tej wiary. Fraza „In God We Trust” umieszczana na amerykańskich monetach i banknotach, jest wyrazem przekonania o niewzruszonej Bożej opatrzności, która towarzyszy republice amerykańskiej jako wspólnocie politycznej. Pewność Bożego błogosławieństwa nakazała Amerykanom umieścić na awersie swojej narodowej pieczęci słowa „Annuit coeptis” („On spojrzał życzliwie na nasze przedsięwzięcie”). Amerykanie wielokrotnie pokazywali, że uznają swój system polityczny i prawny, a nawet obyczajowość i kulturę, za uniwersalnie najlepsze rozwiązania, godne rozpowszechniania bez względu na uwarunkowania czasu i miejsca. Ta misyjność amerykańskiego stosunku do świata skojarzona z pragmatycznym pojmowaniem własnych interesów była widoczna choćby podczas konfliktów w Iraku i Afganistanie po 11 września 2001 r.
Nowy porządek
Szczególnym momentem w dziejach tego amerykańskiego mesjanizmu był dzień 8 stycznia 1918 r. Thomas Woodrow Wilson, ówczesny prezydent USA, wygłosił wtedy z tej samej mównicy Kongresu, z której 71 lat później miał przemawiać Lech Wałęsa, słynną mowę zawierającą amerykański program dla świata – 14 punktów, które miały dać umęczonemu wojną Staremu Kontynentowi nadzieję na sprawiedliwy i długotrwały pokój.
Człowiek, który ów program przedstawiał był uosobieniem tych cech amerykańskiej kultury politycznej, która ukształtowała się na opisanych wyżej zasadach wiary w misję Ameryki. Syn prezbiteriańskiego pastora, profesor i rektor uniwersytetu Princeton, kierował się w swej działalności niewzruszonym idealizmem: .„Społeczność amerykańska – twierdził Wilson – ma do spełnienia specjalną rolę, niejako misję historyczną, wynikającą z faktu, że USA stanowią unikat w świecie, kraj wolności i równości, którego powodzenie zależy zarówno od pozycji materialnej, jak i siły wewnętrznej. Ameryka powstała, aby ludzkość była wolna”. Chudy, wysoki, w nieodłącznych binoklach, o pociągłej, wtedy powiedziano by: rasowej twarzy, przypominający raczej duchownego lub uczonego, mówił z siłą wewnętrznego przekonania i poczuciem misji o tym, że – jak napisano na rewersie pieczęci narodowej USA – światu potrzebny jest „novus ordo seclorum”, czyli „nowy porządek wieków” (ten łaciński zwrot powinien właściwie brzmieć „novus ordo seculorum”, ale na amerykańskiej pieczęci napisano właśnie tak).
W Polsce pamiętamy przede wszystkim o 13. punkcie tego przemówienia, zawierającym słowa: „Należy stworzyć niezawisłe państwo polskie, które winno obejmować terytoria zamieszkane przez ludność niezaprzeczalnie polską, któremu należy zapewnić swobodny i bezpieczny dostęp do morza i którego niezawisłość polityczną i gospodarczą oraz integralność terytorialną należy zagwarantować paktem międzynarodowym”.
Była to pierwsza tak jasna wypowiedź tej rangi polityka państw Ententy, która deklarowała, że odbudowa państwowości polskiej jest jednym z naczelnych celów toczącej się wojny. Te słowa zapewniły prezydentowi trwałą i wdzięczną pamięć Polaków, widoczną w nazwach ulic i placów, pomnikach, tablicach i wspomnieniach. Kult jego osoby był tak mocny, że przybysze odwiedzający nasz kraj w okresie międzywojennym pisali nieraz wręcz o „Polsce Wilsonowej”. Uznano go za jednego z ojców Niepodległej.
Pianista i pułkownik
W jaki sposób nasze interesy narodowe stały się przedmiotem zainteresowania przywódcy USA – kraju, który dopiero zaczynał odgrywać rolę światowego mocarstwa i czynił to jeszcze dość niechętnie? Najczęściej widzi się w tym wpływ dwóch ludzi, którzy wywarli wpływ na poglądy Wilsona. Byli to Ignacy Paderewski i płk Edward Mandell House.
Paderewski – znakomity muzyk, szczególnie popularny w Stanach Zjednoczonych – poświęcił się podczas I wojny światowej pracy dla sprawy polskiej. Zbierał fundusze na pomoc charytatywną dla ofiar wojny na ziemiach polskich i niestrudzenie szerzył wiedzę o potrzebie odbudowy państwa polskiego. Jego koncerty gromadziły w amerykańskich miastach dziesiątki tysięcy słuchaczy, grywał na stadionach i w salach sportowych, zawsze kończąc swe występy słowami nawiązującymi do losów zniewolonej Polski. Wykorzystywał przy tym całą swą charyzmę, kierując się wprost ku emocjom słuchaczy. „Proszę was: mówcie o Polsce waszym życzliwym dobrym przyjaciołom – wołał od klawiatury, zarzucając płową czupryną. – Powiedzcie im, że hen daleko od waszego kwitnącego kraju, zasobnego, szczęśliwego kraju, żyje w ogromnej nędzy wielki naród. Zgnębiony biedą, a jego cierpienia przekroczyły wszelkie granice ludzkiej wytrzymałości. Powiedzcie im, że ten właśnie naród, gdy oni byli w potrzebie, posłał im Kościuszkę i ofiarował Pułaskiego”.
To właśnie Paderewski nawiązał kontakt z płk. Housem, najbliższym przyjacielem i doradcą Wilsona. Spotkał się z nim i używając całego czaru osobistego uzyskał zapewnienie o życzliwości. „Obiecałem Paderewskiemu, że nie ustanę w wysiłkach o poprawę losu Polski, aż do momentu, gdy nie będę mógł posunąć się dalej lub gdy osiągnę sukces. Wziął obie moje dłonie w swoje i powiedział: «Niech Bóg pana błogosławi», a do oczu napłynęły mu łzy” – zapisał House w swym dzienniku. Dzięki tej protekcji Paderewski trafił do Białego Domu, miał okazję grać przed prezydentem i rozmawiać z nim. Mógł też wprowadzić tam Romana Dmowskiego (pisałem o tym w poprzednim tekście tego cyklu, PK 31/2018).
Po wojnie często przedstawiano tę historię w tonie nieco legendarnym, pisano o „bliskiej przyjaźni” muzyka i prezydenta, kreowano wizję Paderewskiego bez mała dyktującego Wilsonowi treść 13. punktu. Te szlachetne, aczkolwiek nieco naiwne mity były oczywiście dalekie od prawdy. Wysiłek Paderewskiego wpłynął jednak bez wątpienia na zainteresowanie House’a i Wilsona Polską oraz przyczynił się do uświadomienia im, jak bardzo wsparcie polskiej sprawy odpowiada ogólnemu kierunkowi ówczesnej polityki USA.
Pokój zamiast wojen
Stany Zjednoczone stały wówczas u początku drogi, która wyznaczyła im później rolę światowego supermocarstwa. Ameryka u progu I wojny światowej dopiero zaczynała sobie uświadamiać pozycję, którą osiągnęła w ciągu poprzednich kilku dziesięcioleci. Przed zakończeniem pierwszej kadencji Wilsona zasoby znajdujące się w bankach amerykańskich przewyższały łączne aktywa banków wszystkich krajów europejskich. Dynamika rozwoju gospodarki, połączona ze wspomnianym wyżej mesjanizmem kazały politykom pokroju Wilsona szukać dróg i sposobności wykorzystania amerykańskiego potencjału.
Najważniejszą okazała się tu koncepcja zmiany fundamentu, na którym budowane były do tej pory relacje między państwami na Starym Kontynencie. Dotychczasowa tzw. polityka realna oparta na równowadze sił, miała zostać zastąpiona systemem zbiorowego bezpieczeństwa. Warto się tym pojęciom przyjrzeć, gdyż właśnie one, a nie sentymentalne legendy o przyjaźni Paderewskiego i Wilsona, mogą nam lepiej wyjaśnić genezę 13. punktu.
Europejska polityka była dotąd zorganizowana wokół konieczności zgrania egoistycznych interesów suwerennych mocarstw. Brak w niej było idealistycznych założeń o naturalnie pokojowej naturze człowieka i równie naturalnej harmonii stosunków między państwami. „Europejska dyplomacja zasadzała się – jak pisze Henry Kissinger – nie na miłości poszczególnych państw do pokoju, a na ich skłonnościach do wojny, które należało bądź to powstrzymywać, bądź równoważyć. Sojusze formowano dla uzyskania konkretnych, dających się określić zrozumiałych celów, a nie dla obrony abstrakcyjnego pokoju”. W takim świecie „polityki realnej” polityka zagraniczna była kreowana w zaciszach gabinetów, traktaty miały z reguły tajny charakter, a interesy małych państw i narodów były przedmiotem wyrachowanej gry wielkich.
Ten system, który miał w zamyśle ograniczać zagrożenie wojenne, został przez Amerykanów uznany za niemoralny, cyniczny i zgubny. To on właśnie doprowadził, ich zdaniem, do wybuchu I wojny światowej. Powodowani swym idealizmem wierzyli, że demokratyczne narody są z samej zasady pokojowe i jeśli uwzględni się ich słuszne prawa nie będą miały żadnego powodu do wszczynania wojny. „Gdy raz ludy świata zakosztują błogosławieństwa pokoju i demokracji, niewątpliwie powstaną, jak jeden mąż, by bronić swych zdobyczy”, tak brzmiała kwintesencja wilsonowskiej recepty na pokój, którą chciał przepisać staremu światu.
Polska elementem układanki
Lekiem wypisanym na tej recepcie była idea bezpieczeństwa zbiorowego. Opierała się ona na przyjęciu zasady, że najważniejszym dobrem, które powinno być w centrum zainteresowania państw nie jest ich interes narodowy ani racja stanu, ale pokój jako taki. Aby go bronić nie trzeba zatem armii tworzących militarną równowagę sił – wystarczy organizacja międzynarodowa, na którą państwa scedują część swej suwerenności. To ona będzie orzekać czy i w jaki sposób naruszone zostały zasady międzynarodowego współżycia, a wszyscy aktorzy politycznej gry zdadzą się na jej wyroki. Liga Narodów – tak nazwał tę organizację prezydent Wilson i doprowadził w 1919 r. do jej powstania.
Polska niepodległa miała być istotnym elementem tego systemu jako państwo, które narodziło się dzięki jego utworzeniu i wielce na nim skorzystało. Polacy z pewną dozą naiwności wierzyli, że słowa Wilsona gwarantują im kraj rozległy z bezpośrednim dostępem do morza, myślenie życzeniowe było zawsze naszą specjalnością. 13. punkt mówił o tym, że państwo polskie „winno” („should be”) powstać, nie że musi („must be”), jak było powiedziane np. w 7. punkcie o Belgii. Sformułowanie o ludności „niezaprzeczalnie polskiej” zwiastowało raczej utworzenie państwa niewielkiego, a dostęp do morza miał być zapewniony przez umiędzynarodowienie Wisły. Byliśmy wtedy ważni dla prezydenta USA, gdyż pasowaliśmy do wielkiej gry o „novus ordo seclorum”, którą prowadził.
Tak czy inaczej Woodrow Wilson wywiódł jednak polską sprawę na wody wielkiej światowej polityki i dlatego należy mu się ważne miejsce w naszej pamięci.