Oficjalnie chodziło o wzmocnienie polskości na tych graniczących z Kresami Wschodnimi terenach, faktycznie jednak cała akcja niczego dobrego polskiemu państwu nie dała. Przeciwnie, rozbudziła tylko wśród prawosławnej ludności poczucie krzywdy, o której pamięć żyje do dzisiaj.
Liczyła się praktyka wiary
Cała sprawa zakorzeniona jest w historii. Na Chełmszczyźnie i Podlasiu katolicy od wieków sąsiadowali z prawosławnymi. Ci ostatni, na skutek ustaleń synodu w Brześciu, przyjęli w 1596 r. unię z Rzymem, zachowując swój „ruski”, tj. bizantyjski obrządek. Uczynili to nie bez oporów. Faktem jest jednak, że po 200 latach unickiej propagandy na lewym brzegu Bugu do unii należeli już prawie wszyscy wyznawcy wschodniego chrześcijaństwa.
Rosyjski zaborca w 1875 r. definitywnie zlikwidował tam unię, siłą przyłączając wiernych do prawosławia. Unici, w większości prości chłopi, silnie utożsamiający się z obrządkiem, który w ich oczach był „wiarą ojców i dziadów”, odczuli to jako gwałt. Szczególnie na Podlasiu czynnie przeciwstawili się przymusowym konwersjom. Opór stłumiły jednak krwawe represje ze strony carskiego reżimu, a unia na tamtych terenach musiała zejść do podziemia. Gdy w 1905 r. rząd dopuścił wolność wyznania, zdecydowana większość nominalnie prawosławnych mieszkańców Podlasia wróciła do katolicyzmu. Był to jednak katolicyzm rzymski, jako że unia (grekokatolicyzm) nadal była przez Rosję zakazana. Podlasianie, pozbawieni oparcia w bizantyjskim obrządku, szybko utożsamiali się więc z polsko-katolickim otoczeniem.
Inaczej było z prawosławnymi mieszkańcami Chełmszczyzny, którzy po 1905 r. w większości pozostali przy prawosławiu. Nastąpiła tam sytuacja analogiczna do tej po wprowadzeniu unii brzeskiej. Dla prostych ludzi idea wyrównywania historycznych rachunków była abstrakcją, liczyła się praktyka wiary, wyznawanej przez ich rodziny i sąsiadów.
Prawosławiu nie ufano
Z takim bagażem przejęła owe tereny niepodległa Polska. Po 1918 r. w województwie lubelskim (w którego skład weszły Chełmszczyzna i Podlasie) znalazło się ponad 200 tys. prawosławnych. Młode państwo polskie widziało w nich przede wszystkim byłych unitów, których należało skłonić do „powrotu”. Nie ufano prawosławiu, kojarzonemu tam – nie bez słuszności – z opresją i rusyfikacją. Jednak w rzeczywistości polscy prawosławni byli grupą wobec państwa lojalną. Carat, dotychczasowa podpora Cerkwi, upadł, zaś na jego miejscu pojawiła się wroga wobec prawosławia władza sowiecka. W tej sytuacji Polska, aczkolwiek katolicka, była dla tamtych ludzi jedynym schronieniem.
W pierwszych latach niepodległości Kościół katolicki przejął większość spośród zajętych w 1875 r. przez prawosławie cerkwi pounickich. Na Podlasiu wrócili do nich wierni, teraz już rzymscy katolicy. Ale na Chełmszczyźnie stały one pustką, gdyż miejscowi chrześcijanie woleli trzymać się prawosławia. Prawem paradoksu pustych stało też wiele cerkwi prawosławnych: carski rząd pobudował po 1875 r. wiele nowych świątyń, które tam, gdzie ludność w większości wróciła do katolicyzmu, wydawały się już niepotrzebne.
W 1938 r. cywilne i wojskowe władze województwa lubelskiego postanowiły zrobić z tym porządek. Południowe tereny województwa, podatne na ukraińską agitację z sąsiedniej Małopolski Wschodniej (Galicji), należało „zrepolonizować”. Tak przynajmniej uważał wojewoda i lokalni pułkownicy.
Smutne lato
Do akcji przystąpiono już w kwietniu 1938 r., rozpoczynając – rzekomo ostrożnie – od rozbiórki obiektów cerkiewnych tam, gdzie prawosławnych było mało. Ostrożność jednak nic nie dała. Parafianie – czy jest ich tysiąc, czy stu, czy zaledwie dwudziestu – zawsze będą przywiązani do swojej świątyni. Nawet wtedy, gdy z racji szczupłej liczebności miejscowej owczarni nabożeństwa są tam odprawiane wyjątkowo rzadko. Dlatego próżno tłumaczyć wiernym względy „wyższej racji”, dla której mają być pozbawieni własnego kościoła (w tym wypadku cerkwi).
W praktyce więc cała akcja sprowadzała się do szeregu gorszących scen. Pod wiejską cerkiewkę podjeżdżała ekipa złożona z wojskowych, policjantów i robotników, nierzadko zmobilizowanych spośród więźniów i aresztantów. Przed cerkwią gromadziły się tłumy, czasem pod przewodnictwem miejscowego prawosławnego księdza. Bierny opór modlących się i płaczących bab musiał jednak ustąpić pod przemocą i w ciągu kilku godzin cerkiew była już tylko stertą desek. Dobrze jeszcze, gdy miejscowi przezornie usunęli stamtąd zawczasu święte obrazy i liturgiczne paramenty. W przeciwnym razie ulegały one profanacji ze strony robotników.
W połowie lipca akcja nabrała śmiałości. Władze przystąpiły do likwidacji cerkwi w dużych ośrodkach parafialnych. Wszystko odbywało się według opisanego wyżej schematu, tyle że z większą dozą przemocy i emocji. Szczególnie dramatyczny przebieg wyburzeń miał miejsce w południowej części województwa, na wschód od Tomaszowa, gdzie zwartym pasem mieściły się prawosławne ukraińskie wsie. Tam całe rozległe obszary dosłownie „oczyszczono” z wszystkich chrześcijańskich, w tym wypadku prawosławnych miejsc modlitwy.
Z końcem lata 1938 r. spośród dwustu cerkwi i cerkiewek Lubelszczyzny pozostało zaledwie około pięćdziesięciu. „Historyczna sprawiedliwość” okazała się brutalnym gwałtem, w dodatku gwałtem bezsensownym, z punktu widzenia polskiej racji stanu przynoszącym nam jedynie straty.
Nie był to, niestety, ostatni akt krzywd, jakich doświadczyli lubelscy prawosławni. Wystarczy wspomnieć tu o akcji „Wisła” z 1947 r., na skutek której większość z nich została wywieziona z własnych wiosek na Ziemie Zachodnie. Dzisiaj na lewym, polskim brzegu Bugu prawosławnych żyje niewielu; modlą się oni w około dwudziestu cerkwiach i kaplicach. Wydarzenia 1938 r. są ważnym wspomnieniem dla ich wspólnoty.
Dystans bez protestu
Jak zachował się wobec wydarzeń 1938 r. lubelski Kościół katolicki? Na szczęście nie poparł on haniebnej akcji władz, aczkolwiek nie wyraził też otwartego protestu.
Początkowo duchowieństwo diecezji ze zrozumieniem odnosiło się do ogólnikowch planów „rekatolicyzacji” byłych terytoriów unickich, licząc na możliwość wzmożonej pracy misyjnej na wschodzie województwa. Jednak gdy okazało się, że władze zamiast katolickich misji – z natury rzeczy działających powoli – wolą od razu rozprawić się siłą z lubelskim prawosławiem, Kościół odsunął się od całej sprawy. Biskup lubelski Marian Fulman 2 czerwca stwierdził że „praktykowane metody co do kasowania i niszczenia domów Bożych nie mogą być akceptowane” i polecił księżom trzymać się z dala od udziału w rozbiórkach. Ci zaś posłusznie, a w olbrzymiej większości wypadków z aprobatą, owo polecenie wykonali. W trzech znanych przypadkach katoliccy proboszczowie uniemożliwili wręcz burzenie. W Sławatyczach nad Bugiem ksiądz zapowiedział ekipie z kilofami: „Jeśli chcecie rozebrać cerkiew, zacznijcie od kościoła”. Ocalona świątynia czynna jest do dzisiaj.
Postawa Kościoła rozeźliła władze cywilne, szczególnie w przypadku kilkunastu świątyń pounickich, które państwo zamierzało z pompą oddać katolikom. Na skutek postawy biskupa diecezja lubelska nie przejęła wtedy ani jednej z nich.
Niestety owa polityka dystansu miała charakter wewnątrzkościelnych zarządzeń, nie była więc czytelna dla szerokiego ogółu. Jedynie 30 września, już po zakończeniu całej akcji, Konferencja Episkopatu Polski wydała oświadczenie, w którym zaprzeczała jakoby inspiratorem wydarzeń była Stolica Apostolska. Zabrakło tu zdecydowanego potępienia, które wyraził wobec akcji chociażby greckokatolicki metropolita Lwowa Andrzej Szeptycki. Skądinąd jego list pasterski również nie dotarł do wiernych, gdyż został przez władze skonfiskowany.