Jesienią 2014 r. kard. Kazimierz Nycz oświadczył w tej sprawie: „Po zasięgnięciu opinii specjalistów kościelnych nadal nie znajduję podstaw do rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego; a więc sławy świętości w ujęciu kościelnym”. Chodzi o to, że nie ma, a przynajmniej nie ma jeszcze autentycznego, oddolnego kultu tej postaci jako osoby heroicznych cnót chrześcijańskich. Brak jego widomych oznak chociażby w archidiecezji warszawskiej, gdzie Pilecki żył i działał. Nie ma też – co podkreśla kardynał – praktyki stałej modlitwy wiernych, owocującej łaskami, otrzymanymi za pośrednictwem tego, do którego modlitwy są wznoszone.
Kard. Nycz nie uważa jednak sprawy za zamkniętą. Wiele może tu zmienić identyfikacja szczątków rotmistrza, a w następstwie ich godne pochowanie w miejscu dostępnym warszawiakom oraz wszystkim oddającym hołd pamięci męczennika.
Ten moment wydaje się blisko. Pileckiego, straconego w 1948 r. w ubeckiej katowni więzienia na warszawskim Mokotowie, pochowano w ukryciu. Kilka lat temu zespół ekshumacyjny, pracujący pod kierownictwem prof. Krzysztofa Szwagrzyka, odnalazł w miejscu zwanym „Łączką” (to część Cmentarza Wojskowego na Powązkach) szczątki kilkunastu straconych. Jak ogłosił niedawno profesor, wśród nich mogą się znajdować – i to z dużym prawdopodobieństwem
– szczątki rotmistrza. Ostatecznej pewności jednak nie ma. Przyniosą ją dopiero wyniki długotrwałych badań genetycznych.
Lucyferyczne miejsce
W kwestii, czy Pilecki poniósł śmierć za wiarę, wypowiedzą się zapewne w przyszłości odpowiednie instancje kościelne. Nam wypada przypomnieć rys jego duchowości.
Przede wszystkim to, czego dokonał, nie ma odpowiednika w ludzkiej historii, pełnej przecież przykładów heroizmu. Dobrowolne zgłoszenie się do piekła, jakim było Auschwitz, to rzecz bez precedensu. I nie ma tutaj większego znaczenia, czy Pilecki wpadł na ten pomysł sam, czy też został doń zainspirowany przez komendę główną Związku Walki Zbrojnej (późniejsza Armia Krajowa). Istotna była jego akceptacja oraz świadomość wagi celu, jakim było rozpoznanie obozu i założenie tam siatki konspiracji. Pilecki wiedział też, że ryzykuje życie, choć nie zdawał sobie sprawy, jakim lucyferycznym miejscem jest ten obóz. Bo przecież nikt, kto tam nie trafił, nie mógł tego ocenić.
Poznawszy prawdę o Auschwitz od wewnątrz, doświadczywszy jej na własnej skórze, a w znacznie większym stopniu na duszy, nie załamał się. Przechodząc gehennę więźnia, cały czas czuł na sobie ciężar własnej misji. Postanowił nie dać się zabić, a jednocześnie dawać moralny przykład tym spośród więźniów, których zamierzał wciągnąć do konspiracji. W warunkach oświęcimskiego obozu połączenie tych dwóch celów wydawało się niemożliwe, a jednak się udało. Pomogło w tym wiele czynników: żelazne zdrowie oficera, jego nieprzeciętna inteligencja, pomoc życzliwych współwięźniów. To wszystko – czytając szczegółowy raport rotmistrza, napisany po udanej ucieczce – można też uznać za działanie Opatrzności, bez którego Pilecki bardzo szybko zginąłby, jako jedna z wielu tysięcy ofiar fabryki śmierci. Ten „sukces” okupiony został zwycięską walką z samym sobą. Jak trudna była to walka, niech pokażą dwa przykłady.
Gorzki wybór
Rotmistrz wspomina o dziesiątkach ludzi, z którymi obóz scementował go więzami przyjaźni, jakiej nie sposób zaznać w warunkach wolności, niewystawiającej na aż taką próbę naszego człowieczeństwa. Otóż wielu spośród tych przyjaciół zostało – dosłownie na oczach Pileckiego – zabitych kijami i kopniakami, wdeptanych żywcem w obozowe błoto. Rotmistrz w pierwszym odruchu chciał ich bronić, rozumiał jednak, że nie ocaliłby przyjaciela, a sam zginął razem z nim. A on, organizator podziemnego oporu, jest tutaj dla wielu. I jest niezastąpiony. Więc stał na miejscu jako niemy świadek mordu. To najtrudniejszy i najbardziej gorzki z wyborów, na jakie może zdobyć się człowiek.
Mimo skrajnych przeciwności obozowa konspiracja rozwinęła się na tyle, że Pilecki kilkakrotnie rozważał możliwość powstania więźniów i przynajmniej ich częściowej, choć nadal masowej ucieczki. Po głębokim namyśle odrzucił jednak ten wariant, gdyż spowodowałby on represje, których skala przerosłaby korzyści z udanej nawet akcji. Gdyby ją podjął i pokierował, wydostałby się na wolność jako bohater, ale byłoby to w jego pojęciu działanie nieodpowiedzialne, „potwierdzenie naszych wad narodowych sprzed wieków”. Skądinąd później, gdy obozowa organizacja okrzepła, Pilecki sam prosił Komendę Główną AK o pozwolenie na wywołanie powstania za drutami obozu. Nie dostał jednak zgody.
Uciekł dopiero wtedy, gdy uznał że jego obecność w tym miejscu mija się z zawczasu postawionym celem. „Siedzę tu dwa lata i siedem miesięcy. Prowadziłem tu robotę. Ostatnio nie dostawałem żadnych dyspozycji. Obecnie Niemcy wywieźli naszych najlepszych ludzi, z którymi pracowałem. Trzeba by było zaczynać od początku” – zwierzył się współwięźniowi, kapitanowi AK. W dodatku Niemcy przestali rozstrzeliwać więźniów po udanych ucieczkach, Pilecki miał więc moralnie wolną rękę. Uciekł w kwietniu 1943 r.
Naśladuj Chrystusa
Był osobą głęboko religijną, o czym zgodnie mówią świadectwa współwięźniów, córki Zofii oraz samego rotmistrza, który w swoim raporcie – przeznaczonym przecież dla władz wojskowych i niezajmującym się duchowością – opisuje to, co widział, z perspektywy człowieka wierzącego.
Oto fragment jednego z tych opisów: „spostrzegłem zawieszony na krzaku obraz Matki Boskiej, który, wydawało mi się, z jakimś spokojem samotnie tu tkwił i pozostał cały wśród tego chaosu i zniszczenia. Nasi nie chcieli go zdjąć. W pojęciu kapów, wystawiony na deszcz, śnieg i mróz właśnie tu najbardziej narażony będzie na poniewierkę. Toteż znacznie później, na ośnieżonym krzaku można było widzieć szronem pokryty obrazek, połyskujący złoceniami, ukazujący przez zapotniałą szybkę tylko twarz i oczy, który dla więźniów pędzonych tędy zimą do pracy wśród dzikich krzyków i kopniaków, był miłym zjawiskiem, kierującym ich myśli do domów rodzinnych, jednego do żony, innego – do matki”.
Jednak pewne oznaki wskazują, że doświadczywszy po piekle Auschwitz kolejnego piekła ubeckiego więzienia na Rakowieckiej (do którego przecież dobrowolnie się nie zgłosił), przeżył duchowe załamanie. Świadczą o tym jego słowa do żony, wypowiedziane podczas ostatniego widzenia, tuż przed wydaniem wyroku i egzekucją: „Ja już żyć dłużej nie mogę. Mnie wykończono. Oświęcim przy tym to była igraszka”. Wydaje się przecież, że tych słów, podobnie jak zwrotu „byłem człowiekiem wierzącym”, nie powinno się odczytywać jako odwrócenie się rotmistrza od chrześcijaństwa. Raczej jest to skarga w duchu Jezusowego „Boże, czemuś mnie opuścił?”.
Jednocześnie w ostatnich słowach do rodziny Pilecki poleca, aby jego córka czytała O naśladowaniu Chrystusa Tomasza à Kempis. Jej lektura umacniała go w trudnych chwilach.
Na tę beatyfikację zapewne teraz nie czas. Także dlatego, że w podzielonym polskim społeczeństwie krok taki nieuchronnie skutkowałby dzisiaj negacją dobrej pamięci o rotmistrzu wśród ludzi lewicy. A postać Pileckiego, który w podziemnej pracy w Auschwitz kojarzył ze sobą Polaków o skrajnie odmiennych politycznych zapatrywaniach, to przecież wielki symbol tego, co powinno nas łączyć. Jeśli to zrozumiemy, łatwiej nam będzie się ze sobą porozumieć. A wtedy przyjdzie pora na wyniesienie bohatera na ołtarze.