Upłynął już ponad tydzień od zakończenia referendum w Irlandii. Przypomnę tylko, że prawie 70 proc. jego uczestników było za poprawką do konstytucji zezwalającą w pewnym zakresie na aborcję. Na Zielonej Wyspie dokonała się prawdziwa rewolucja kulturowa. Irlandczycy dotychczas stosowali bowiem prawo chroniące w równym stopniu nienarodzone dziecko, jak i jego matkę. Teraz stosując narzędzie głosowania, a więc dostosowując się do opinii większości, zadecydowali o losie dzieci nienarodzonych, już nie chroniąc ich praw tak samo jak praw matek. I to jest sedno tej rewolucji, którą irlandzki prymas Eamon Martin określił jako dopasowanie się Irlandii do „norm zachodnich liberalnych demokracji”.
Jestem jednak nie tyle rozczarowany wynikami referendum, co samym faktem, że w ogóle miało miejsce głosowanie nad ludzkim życiem. Większość, nawet jeśli jest znaczna, nie powinna decydować, jaka jest prawda o człowieku, ale tę prawdę za wszelką cenę poznać i do niej się dostosować. Inaczej demokracja zamieni się w dyktaturę, w której większość będzie mogła łamać prawa mniejszości. Prawda natomiast jest taka, że przyglądając się badaniom naukowym w tej dziedzinie, trudno zaprzeczyć oczywistości, że nowy organizm, jaki powstaje w momencie poczęcia, to człowiek. I taka jest prawda nie tyle religijna, co naukowa. I trudno sobie w ogóle wyobrazić, że budujemy w Europie cywilizację, która tak bardzo ceni naukę, a jednocześnie tak bardzo jej zaprzecza i podporządkowuje ją antyludzkiej ideologii.
Przed referendum Kościół zaangażował się w obronie życia. Zrobił to bardzo umiejętnie, stawiając głównie na głos osób świeckich. Prowadził też otwarty dialog społeczny. To wszystko nie dało jednak pożądanego skutku. I dlatego ze smutkiem trzeba przyznać, że czasami nawet najlepsze metody działania nie są w stanie przeważyć zła, które utrwaliło się w sposób tak głęboki i trwały w „kulturze” europejskiej. I że jej uzdrowienie będzie procesem długim i wymagającym ogromnej determinacji.