Był lipiec 2016 r., kiedy Kasia Boodie z Wrocławia zauważyła na lewej piersi szramę à la rozstęp. Skonsultowała się z lekarzem, bo wiedziała, że takie rzeczy trzeba sprawdzić. Choć nie miała rodzinnej przeszłości onkologicznej, od lat regularnie badała piersi. „Oczywiście, zrobimy USG” – powiedział ginekolog.
Lekarz w przychodni wykrył „jakieś torbielki”, ale nie potrafił ocenić, co to jest. Na wszelki wypadek zalecił konsultację onkologa. Ale były wakacje i rodzinne wyjazdy: najpierw do ulubionej Holandii, potem nad polskie morze. W ostatnim dniu nadbałtyckiego urlopu Kasia zrobiła test ciążowy – dwie kreski.
A potem, już we Wrocławiu, zrobiła jeszcze jedno USG i biopsję gruboigłową. – W piątym czy szóstym tygodniu ciąży dowiedziałam się, że mam nowotwór złośliwy. Coś na zasadzie: mam dla pani dwie wiadomości, dobrą i złą. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że nosiłam w sobie nowe życie i śmierć – opowiada. Miała wtedy 37 lat.
Pustka
Zdiagnozowana Kasia wyszła z gabinetu. – Lekarz, który przekazał mi trudną informację, zachował się bardzo profesjonalnie. Był spokojny, rzeczowy, mówił, że postaramy się wszystko pogodzić i że musimy poczekać – wspomina kobieta. – Obiecał mi też, że będzie obecny na konsylium, które zdecyduje o leczeniu – dodaje.
Mimo to z plikiem skierowań na przeróżne badania czuła się na szpitalnym korytarzu sama i samotna. – I to pierwsze pytanie: dlaczego ja? Przecież w mojej rodzinie nikt nie chorował! Myślę, że potrzebowałam wtedy rozmowy z psychologiem – mówi.
Kasia nie pamięta, jak tego dnia wróciła do domu. O swojej chorobie powiedziała mamie i mężowi, a potem rozpoczęła wizyty u specjalistów. – Nie miałam swojego ginekologa – opowiada. – Dwóch lekarzy, do których trafiłam, orzekło, że przecież powinnam się na coś zdecydować: „Albo się pani leczy onkologicznie, albo jest pani w ciąży”. Także anestezjolog, który przeprowadzał konsultację w sprawie ewentualnej operacji guza, zapytał, jak to sobie wyobrażam? Że operacja w pierwszym trymestrze ciąży?
Kasia nic sobie nie wyobrażała, przecież nie miała wiedzy o postępowaniu z ciężarnymi pacjentkami onkologicznymi. Trudnym momentem była też dla niej rozmowa z lekarskim konsylium, na której mieli być obecni lekarze prowadzący. – Nie przyszli, choć obiecali. Było mi źle i przykro. Czułam, że nie przejęli się moją sprawą – wspomina.
Wkrótce poznała dziewczynę z podobną historią, która poleciła jej diagnostykę w Gliwicach, więc Kasia pojechała do Gliwic. A potem przyjaciółka podpowiedziała: „Wiesz, słyszałam, że jest taka Fundacja Rak’n’Roll. Prowadzi program dla kobiet w ciąży chorych na raka Boskie Matki. Może napisz do nich”.
Ekspresowo, bo już następnego poranka, Kasia dostała odpowiedź od Marty Ozimek-Kędzior, koordynatorki Boskich Matek, która w ciągu jednego dnia zorganizowała jej spotkanie z doświadczonymi lekarzami: ginekologiem i onkologiem. – Dopiero oni opowiedzieli mi o prowadzeniu ciąży z rakiem. Wyjaśnili, że chemioterapia jest bezpieczna, bo nie przenika przez łożysko. Ponieważ ono kształtuje się do 12. tygodnia, lepiej rozpocząć ją po tym czasie. Opowiedzieli, że po każdej chemii trzeba zrobić dziecku USG z przepływami. I najważniejsze: ginekolog podkreślił, że wszystkie Boskie Matki, które prowadził, urodziły zdrowe dzieci. Dopiero wtedy uwierzyłam, że dam radę – przyznaje Kasia.
Na wspomniane konsultacje, które odbyły się w Warszawie, Kasia trafiła w 11. tygodniu ciąży, mając za sobą dwa trudne miesiące poszukiwania specjalistów na własną rękę.
Otoczona opieką
Plan był taki: osiem serii chemii, poród, operacyjne wycięcie guza i węzłów chłonnych.
– Pierwsze chemie przyjęłam w Warszawie, tam czułam się bezpieczniej. Raz na trzy tygodnie leciałam tanimi liniami i tłumaczyłam sobie, że to wycieczka do SPA – śmieje się Kasia. Na ostatnie zdecydowała się we Wrocławiu. Wszystko szło zgodnie z planem, przyplątało się jedynie zapalenie zatok, które trzeba było potraktować antybiotykiem.
W 37. tygodniu ciąży przez tzw. zimne cesarskie cięcie (nie ma żadnych oznak porodu, bo dziecko chciałoby jeszcze posiedzieć) urodził się Jason. Dzięki determinacji Kasi przez dwa tygodnie mogła go karmić zdrową piersią. Potem odbyła się zaplanowana operacja wycięcia węzłów chłonnych i części piersi. Podczas tego samego zabiegu lekarze zdecydowali się na B-plastykę, czyli nadanie piersi odpowiedniego kształtu. Mama przeszła też radioterapię i brachyterapię.
Obecnie raz na trzy tygodnie przyjmuje kroplówki oraz hormony. Leki wprowadziły ją w stan sztucznej menopauzy. Nie wiadomo, czy płodność wróci po zakończonym leczeniu, ale lekarze Kasi żartują, że „z panią to nigdy nie wiadomo”.
W międzyczasie wrocławianka została twarzą kampanii społecznej „Matka, ciąża i rak”. Oglądaliśmy jej zdjęcie na wielkich billboardach.
Prawda
Wszystkim kobietom, które (niestety) znajdą się w podobnej sytuacji, Kasia chciałaby przekazać dwa słowa: prawda i akceptacja.
– Zanim dostałam wynik z biopsji gruboiglowej, córka zapytała mnie, czy na raka piersi się umiera. Powiedziałam jej, że nie, że nowotwór można leczyć nowoczesnymi metodami. Ale kiedy już wiedziałam, że to mnie dotyczy, trudno było mi przekazać to wprost. Tłumaczyłam, że jestem chora i wezmę lekarstwo, które spowoduje, że wypadną mi włosy i tak dalej – wspomina. – Jednym z najtrudniejszych momentów była dla mnie chwila, kiedy dziewięcioletnia Samiloby zobaczyła mnie z ogoloną głową i powiedziała: „Mama, jaka ty jesteś brzydka”. Potem się rozpłakałyśmy.
Że Kasia ma raka, córka dowiedziała się 4 lutego w Światowy Dzień Walki z Rakiem, gdy wspólnie oglądały telewizję. Wypowiadała się piękna dziewczyna – z makijażem, ale łysa. „Mamo, to ty masz w końcu tego raka czy nie?” – zapytała. – Dzieci powinny znać prawdę, bo czują, że coś się dzieje – stwierdza Kasia. – I jeszcze a propos tego światowego dnia: nie lubię słowa „walka”.
Akceptacja
Zamiast „walki” Kasia woli „akceptację”. – Przed przyjęciem pierwszej chemii uparłam się, aby zrobiono mi rezonans piersi. Liczyłam, że nagle się okaże, że przecież jestem zdrowa! – opowiada. – Tak bardzo nie akceptowałam swojego stanu, że gdy już miałam dostać pierwszą chemię, powiedziałam „nie”. Nagle weszły do mojej sali dwie Boskie Matki, które już urodziły dzieci i kontynuowały leczenie. Gdy zamykam oczy, widzę energiczne dziewczyny, które w pięć minut tłumaczą, że wszystko będzie dobrze! Że wypadną mi włosy i tyle.
Spotkanie z Boskimi zmieniło wszystko. Kasi podłączono krwawą Mary (tzw. czerwoną chemię), a jej nowej koleżance gin z tonikiem (tzw. białą chemię). – Zmieniłam kontekst. trauma stała się dla mnie czymś… przyjemnym. Próbowałam oszukać swoją podświadomość. Ktoś może powie, że się okłamywałam, ale to mi pomagało. Zaakceptowałam raka, zrobiłam mu miejsce w swoim życiu, mówiąc: „OK, jesteś w moim świecie, ale ja chcę iść dalej”. To abstrakcyjne, ale nowotwór dał mi siłę, energię. Mam prywatną teorię, że narzekanie i wyzywanie raka tylko go drażni. Jeśli podejdziemy do choroby z optymizmem i akceptacją, mamy większą szansę na wyleczenie – uważa Kasia, która dając kampanii społecznej swoją twarz, mówi: „Ciąża i rak? To się da pogodzić!”.