Pewnie nie wszystkim wyszło tak, jak postanowili, ale zapewne wiele wielkopostnych zamysłów, których celem było pogłębienie życia duchowego, udało się jednak zrealizować. Zapewne jakaś część polskich katolików naprawdę wypłynęła na głębię, dzięki czemu tę odnowioną jakość kontaktu z Bogiem i bliźnimi zachowa na dłużej. Wypracowany w Wielkim Poście stan ducha będzie w nich owocował jeszcze długo po wyśpiewaniu radosnego Alleluja!
Bardzo wierzę w takie ciche postanowienia podejmowane przez – jestem pewien – tysiące polskich wiernych. Nigdy o tych postanowieniach nie usłyszymy, pozostają one na dnie ich serc, ale są jak najbardziej realne, tak realne jak to, co widać, a co niekiedy przybiera formę wielce spektakularną. Bo tak w ogóle, co do różnych postnych praktyk, to bardzo wierzę w takie raczej niewidoczne dla innych formy pokuty, umartwienia i ascezy.
Przed nami piątek przed Niedzielą Palmową, a więc dzień, w którym wyruszą Ekstremalne Drogi Krzyżowe. Idea zapoczątkowana przed 10 laty w Krakowie rozwija się dynamicznie. W tym roku, w nocnych nabożeństwach organizowanych w kilkuset miejscach w 20 krajach przejść może nawet sto tysięcy uczestników. Padają kolejne rekordy długości tras (w tym roku 144 km) oraz skali trudności (chyba szlakiem beskidzkich szczytów?). Poszczególne trasy mają swoje kolory, tak by każdy mógł znaleźć coś odpowiedniego dla siebie.
Kiedy przed laty usłyszałem o tej idei, pomyślałem, że to piękna sprawa, że to prosty i dobry sposób by – zmuszając ciało do ekstremalnego wysiłku i z modlitwą na ustach (lub w sercu) – ofiarować Bogu swoje zmęczenie, przemodlić w tym skrajnym dyskomforcie ciała największe strapienie ducha, doświadczyć, jacy jesteśmy słabi, i tym gorliwiej prosić o cnotę pokory (och, jak inaczej wyglądaliby Kościół, Polska i świat, gdybyśmy o niej pamiętali...).
Dziś, po latach myślę o Ekstremalnej Drodze Krzyżowej nieco inaczej. Boję się, że wątek duchowy ginie gdzieś właśnie w tym natężaniu się na rekordy i ekstremizmy; na dzielenie tras na różne kolory w zależności od skali trudności oraz quasi-sportowych ich klasyfikacjach typu: Lekko Ekstremalna Droga Krzyżowa (autentyk!).
Powiada pomysłodawca EKD ks. Jacek Stryczek (chylę czoło przed jego duszpasterską i charytatywną działalnością), że to „globalny startup religijny i sposób praktykowania duchowości na miarę XXI wieku”. Hm, zaglądam więc, starzec, do Wikipedii w poszukiwaniu definicji startupa i czytam: „nowo utworzone przedsiębiorstwo lub tymczasowa organizacja poszukująca modelu biznesowego, który gwarantowałby jej zyskowny rozwój”. Hm...
Nie czepiam się, podziwiam ks. Jacka, wierzę w duchowe owoce EKD. A jednak pozwalam sobie przestrzec pomysłodawców i uczestników tej idei, by przypadkiem nie ulegli oczekiwaniom świata, który wręcz ubóstwia to, co widowiskowe i spektakularne. Droga krzyżowa do takich zawodów na pewno się nie nadaje.