Logo Przewdonik Katolicki

Odnalazłem dom w Arce

Andrzej Grupa
fot. Grzegorz Zbiorczyk

Z Maciejem Bajonem ze Wspólnoty L’Arche rozmawia Andrzej Grupa

Ała! To musiało zaboleć?!

Pomyślałem: o co jej może chodzić? Ale okazuje się, że Jerzy Urban jest dla niej piękny. Znasz kogoś, kto widzi w nim piękno? A ona widzi! Ola widzi tylko dobro, ja tak nie umiem. Więc mogę się nauczyć widzieć w drugim człowieku dobro. Jak to zrobić? Po prostu przebywać z Olą, wejść z nią w relację. Wspólnota pomogła mi zrozumieć, że nie muszę udawać idealnego i silnego, który z wszystkim sobie radzi. Stanąłem w prawdzie i mogłem Bogu powiedzieć: jestem słabym człowiekiem, bez Ciebie nic dobrego nie zrobię.

 

To jak się zaczęła Twoja historia z L’Arche?

Pojechałem na rekolekcje ignacjańskie, na których usłyszałem pytanie: „Jaki jest cel twojego życia?”. Wiedziałem, że na pewno nie chcę, żeby była nim służba mamonie, a to robiłem w korporacji. Powiedziałem wtedy: „Panie Boże, wskaż mi miejsce, do którego powinienem trafić”. Niedługo po tym znajoma zadzwoniła z prośbą, żebym pomógł jej przewieźć rower. Wcześniej już cztery osoby jej odmówiły. Miałem wtedy mały samochód i chociaż też chętnie bym odmówił, to jednak się zgodziłem. Zawiozłem ją wtedy na ulicę Polańską w Poznaniu. Do domu Wspólnoty L’Arche. Wyszli do nas jacyś ludzie, i zdrowi, i niepełnosprawni. Witali nas. Nie znali mnie, ale uśmiechali się, podawali rękę i niczego ode mnie nie chcieli. Chciałem zrozumieć, o co w tym chodzi? Chodziłem z tą myślą przez dwa miesiące, w końcu zostałem tam wolontariuszem.

 

Pan Bóg potrafi czasem posłużyć się rowerem. Nieprzypadkowo cztery osoby Twojej znajomej odmówiły…

Wierzę, że Pan Bóg tak właśnie działa. Pracując jako wolontariusz, zakochałem się w L’Arche, ale nie byłem jeszcze gotowy na to, żeby zostać asystentem: żeby zamieszkać w domu wspólnoty i być przyjacielem i pomocą dla osoby niepełnosprawnej. Pracowałem w banku. Miałem swój wolny czas. Miałem prestiż. Wszystko szkło zgodnie z planem. A jednak to wszystko nie dawało mi radości. Siedziałem w pracy i myślałem, że już niedługo znów tam pojadę. I przychodziło mi czasem do głowy, że jeśli zwolnią mnie z pracy, to tam zamieszkam. W końcu poszedłem do szefa poprosić o urlop i przyznałem, że myślę o zmianie pracy. Dał mi tydzień wolnego, ale z pracy mnie nie zwolnił (śmiech). Po tym pierwszym tygodniu spędzonym we Wspólnocie byłem przekonany, że to nie jest miejsce dla mnie. Myślałem tylko o tym, żeby uciekać. Ale wtedy zwolnił się pokój w domu, więc w nim zamieszkałem. I nadal się modliłem: „OK, Panie Boże. Chcesz mnie tutaj, to jestem. Ale ja się z pracy nie zwolnię! Tobie to oddaję, Ty działaj!”. Po czterech miesiącach szef wezwał mnie do siebie. Usłyszałem: „Maciej, dziś jest ostatni dzień twojej pracy”.

 

Co odpowiedziałeś?

„Naprawdę? Dziękuję!”.

 

Nie wierzę…

Szef też nie mógł uwierzyć! Byłem pierwszą osobą, która mu podziękowała za zwolnienie. Tak zacząłem największą przygodę swojego życia. Zostałem asystentem we Wspólnocie L’Arche, a potem fundraiserem, czyli osobą odpowiedzialną za pozyskiwanie funduszy. Przydały się doświadczenia z banku! Wreszcie po czterech latach spełniło się moje marzenie: wspólnota obdarzyła mnie zaufaniem i mianowała odpowiedzialnym za dom przy ulicy Żytniej. Moje życie zmieniło się całkowicie. Trudno jest o tym opowiadać: to trochę tak, jak mówić, która książka najbardziej cię zmieniła. Dużo czytam, różne książki się jakoś uzupełniają. Podobnie jest z ludźmi: każda relacja z mieszkańcem wspólnoty mnie zmienia. Jean Vanier, założyciel L’Arche, pisał, że wspólnota jest miejscem radości i przebaczenia. Przebaczamy sobie, bo bez tego nie da się żyć. Nie pamiętam sytuacji, żeby Adam czy Artur mi nie wybaczyli. Jeżeli szczerze żałuję, to w odpowiedzi słyszę: „Nic się nie stało, wszystko OK”. Ja tak nie umiem, a im Pan Bóg dał taki dar wybaczania, że mogą mnie tego uczyć. Ludzie z niepełnosprawnością intelektualną pokazują prawdziwe człowieczeństwo. Są odarci z zewnętrznych masek, są niebywale prawdziwi. Kiedy są źli, to są źli, a kiedy szczęśliwi, to szczęśliwi. Czasem zachowują się tak „niepoprawnie”, że mnie zawstydzają: na przykład kiedy jesteśmy w sklepie i Adam głośno mówi do siebie. Ale wtedy muszę wybrać: mogę udawać, że nie jesteśmy razem i w ten sposób go zdradzić – albo go pouczać – albo świadomie zdecydować, że jestem z nim. Wciąż się tego uczę…

 

Jak na tę radykalną przecież zmianę w Twoim życiu zareagowała rodzina?

Rodzice jeszcze przed moim dołączeniem do L’Arche opiekowali się moim dziadkiem, który od dwóch lat leżał w łóżku i wymagał codziennej pielęgnacji. Kiedy pojechałem ich odwiedzić, brzydziłem się go dotknąć. Miałem awersję do jego ciała. Wychodziłem z domu z myślą: co ze mnie za człowiek, jeśli brzydzę się dotknąć własnego dziadka?! Po roku życia we wspólnocie L’Arche ponownie pojechałem do dziadka. Mama akurat nie mogła sobie z czymś przy dziadku poradzić. Spontanicznie chwyciłem za gąbkę i ją wyręczyłem. I pomyślałem: Boże, to naprawdę się zmieniło, to tylko Twoja zasługa! A rodzice, którzy początkowo byli bardzo przeciwni, bo nie wiedzieli, czym jest L’Arche, teraz wysyłają tam mojego młodszego brata na ferie. Sami też przyjeżdżają pomóc.

 

Wrócisz kiedyś do „normalnego” życia?

Nie mam do czego wracać. Prosiłem Boga o prawdziwe szczęście. Prosiłem, żebym sobie tego nie musiał wmawiać, ale żebym faktycznie był szczęśliwy. I On tego dokonał. Prawdopodobnie znalazłem swoją ewangeliczną perłę.

Któregoś dnia pomyślałem: przecież L’Arche jest na całym świecie! Może pojadę do Kanady albo do Kenii? Ostatecznie padło na Nową Zelandię, z racji mojego zamiłowania do Władcy Pierścieni. Dwa miesiące później byłem już na miejscu. Pracowałem tam jako wolontariusz, ale miałem dwa dni w tygodniu wolne i samochód do dyspozycji… Mogłem dotrzeć do wszystkich miejsc, w których powstawały filmy w reżyserii Petera Jacksona, na podstawie książek Tolkiena. Oszalałem z radości! Kiedy pracowałem w banku i miałem dobrą pensję, nie było stać mnie na to, żeby na trzy miesiące lecieć do Nowej Zelandii, opłacić tam hotele i wyżywienie. A teraz miałem tam wielu znajomych, wolontariuszy L’Arche, którzy gościli mnie w swoich domach. Wróciłem spełniony i pełen wdzięczności.

 

Miałeś okazję poznać Jeana Vaniera?

Trzy lata temu odwiedziliśmy go we Francji. Zaprosił nas do swojego niewielkiego domu, w którym cały czas są goście, ludzie z różnych stron świata. Kiedy stałem w korytarzu, zobaczyłem czapkę, a na niej dwa włosy. Szybko schowałem je do kieszeni.

 

W przekonaniu, że kiedyś będą bardzo cenną relikwią I stopnia…?

Oczywiście! Rok temu spotkaliśmy Jeana ponownie na rekolekcjach. W sali było nas ponad dwadzieścia osób. Przywitał się z każdym i z każdym zamienił kilka słów. W konferencji kilkakrotnie powtarzał: każdy jest ważny, każdy! To mi mocno utkwiło w głowie, bo sam z siebie najchętniej zajmowałbym się osobami, które mogą mi coś dać, kiedy mogę mieć z tego jakąś korzyść albo prestiż. Tak naprawdę we Wspólnocie dostaję coś innego i z zupełnie innej strony. Okazuje się też, że ja też jestem ważny, dla kogoś. Odkryłem coś, co pozwala mi kochać siebie takiego, jakim jestem i jakim widzi mnie Bóg.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki