Ała! To musiało zaboleć?!
– Pomyślałem: o co jej może chodzić? Ale okazuje się, że Jerzy Urban jest dla niej piękny. Znasz kogoś, kto widzi w nim piękno? A ona widzi! Ola widzi tylko dobro, ja tak nie umiem. Więc mogę się nauczyć widzieć w drugim człowieku dobro. Jak to zrobić? Po prostu przebywać z Olą, wejść z nią w relację. Wspólnota pomogła mi zrozumieć, że nie muszę udawać idealnego i silnego, który z wszystkim sobie radzi. Stanąłem w prawdzie i mogłem Bogu powiedzieć: jestem słabym człowiekiem, bez Ciebie nic dobrego nie zrobię.
To jak się zaczęła Twoja historia z L’Arche?
– Pojechałem na rekolekcje ignacjańskie, na których usłyszałem pytanie: „Jaki jest cel twojego życia?”. Wiedziałem, że na pewno nie chcę, żeby była nim służba mamonie, a to robiłem w korporacji. Powiedziałem wtedy: „Panie Boże, wskaż mi miejsce, do którego powinienem trafić”. Niedługo po tym znajoma zadzwoniła z prośbą, żebym pomógł jej przewieźć rower. Wcześniej już cztery osoby jej odmówiły. Miałem wtedy mały samochód i chociaż też chętnie bym odmówił, to jednak się zgodziłem. Zawiozłem ją wtedy na ulicę Polańską w Poznaniu. Do domu Wspólnoty L’Arche. Wyszli do nas jacyś ludzie, i zdrowi, i niepełnosprawni. Witali nas. Nie znali mnie, ale uśmiechali się, podawali rękę i niczego ode mnie nie chcieli. Chciałem zrozumieć, o co w tym chodzi? Chodziłem z tą myślą przez dwa miesiące, w końcu zostałem tam wolontariuszem.
Pan Bóg potrafi czasem posłużyć się rowerem. Nieprzypadkowo cztery osoby Twojej znajomej odmówiły…
– Wierzę, że Pan Bóg tak właśnie działa. Pracując jako wolontariusz, zakochałem się w L’Arche, ale nie byłem jeszcze gotowy na to, żeby zostać asystentem: żeby zamieszkać w domu wspólnoty i być przyjacielem i pomocą dla osoby niepełnosprawnej. Pracowałem w banku. Miałem swój wolny czas. Miałem prestiż. Wszystko szkło zgodnie z planem. A jednak to wszystko nie dawało mi radości. Siedziałem w pracy i myślałem, że już niedługo znów tam pojadę. I przychodziło mi czasem do głowy, że jeśli zwolnią mnie z pracy, to tam zamieszkam. W końcu poszedłem do szefa poprosić o urlop i przyznałem, że myślę o zmianie pracy. Dał mi tydzień wolnego, ale z pracy mnie nie zwolnił (śmiech). Po tym pierwszym tygodniu spędzonym we Wspólnocie byłem przekonany, że to nie jest miejsce dla mnie. Myślałem tylko o tym, żeby uciekać. Ale wtedy zwolnił się pokój w domu, więc w nim zamieszkałem. I nadal się modliłem: „OK, Panie Boże. Chcesz mnie tutaj, to jestem. Ale ja się z pracy nie zwolnię! Tobie to oddaję, Ty działaj!”. Po czterech miesiącach szef wezwał mnie do siebie. Usłyszałem: „Maciej, dziś jest ostatni dzień twojej pracy”.
Co odpowiedziałeś?
– „Naprawdę? Dziękuję!”.
Nie wierzę…
– Szef też nie mógł uwierzyć! Byłem pierwszą osobą, która mu podziękowała za zwolnienie. Tak zacząłem największą przygodę swojego życia. Zostałem asystentem we Wspólnocie L’Arche, a potem fundraiserem, czyli osobą odpowiedzialną za pozyskiwanie funduszy. Przydały się doświadczenia z banku! Wreszcie po czterech latach spełniło się moje marzenie: wspólnota obdarzyła mnie zaufaniem i mianowała odpowiedzialnym za dom przy ulicy Żytniej. Moje życie zmieniło się całkowicie. Trudno jest o tym opowiadać: to trochę tak, jak mówić, która książka najbardziej cię zmieniła. Dużo czytam, różne książki się jakoś uzupełniają. Podobnie jest z ludźmi: każda relacja z mieszkańcem wspólnoty mnie zmienia. Jean Vanier, założyciel L’Arche, pisał, że wspólnota jest miejscem radości i przebaczenia. Przebaczamy sobie, bo bez tego nie da się żyć. Nie pamiętam sytuacji, żeby Adam czy Artur mi nie wybaczyli. Jeżeli szczerze żałuję, to w odpowiedzi słyszę: „Nic się nie stało, wszystko OK”. Ja tak nie umiem, a im Pan Bóg dał taki dar wybaczania, że mogą mnie tego uczyć. Ludzie z niepełnosprawnością intelektualną pokazują prawdziwe człowieczeństwo. Są odarci z zewnętrznych masek, są niebywale prawdziwi. Kiedy są źli, to są źli, a kiedy szczęśliwi, to szczęśliwi. Czasem zachowują się tak „niepoprawnie”, że mnie zawstydzają: na przykład kiedy jesteśmy w sklepie i Adam głośno mówi do siebie. Ale wtedy muszę wybrać: mogę udawać, że nie jesteśmy razem i w ten sposób go zdradzić – albo go pouczać – albo świadomie zdecydować, że jestem z nim. Wciąż się tego uczę…
Jak na tę radykalną przecież zmianę w Twoim życiu zareagowała rodzina?
– Rodzice jeszcze przed moim dołączeniem do L’Arche opiekowali się moim dziadkiem, który od dwóch lat leżał w łóżku i wymagał codziennej pielęgnacji. Kiedy pojechałem ich odwiedzić, brzydziłem się go dotknąć. Miałem awersję do jego ciała. Wychodziłem z domu z myślą: co ze mnie za człowiek, jeśli brzydzę się dotknąć własnego dziadka?! Po roku życia we wspólnocie L’Arche ponownie pojechałem do dziadka. Mama akurat nie mogła sobie z czymś przy dziadku poradzić. Spontanicznie chwyciłem za gąbkę i ją wyręczyłem. I pomyślałem: Boże, to naprawdę się zmieniło, to tylko Twoja zasługa! A rodzice, którzy początkowo byli bardzo przeciwni, bo nie wiedzieli, czym jest L’Arche, teraz wysyłają tam mojego młodszego brata na ferie. Sami też przyjeżdżają pomóc.
Wrócisz kiedyś do „normalnego” życia?
– Nie mam do czego wracać. Prosiłem Boga o prawdziwe szczęście. Prosiłem, żebym sobie tego nie musiał wmawiać, ale żebym faktycznie był szczęśliwy. I On tego dokonał. Prawdopodobnie znalazłem swoją ewangeliczną perłę.
Któregoś dnia pomyślałem: przecież L’Arche jest na całym świecie! Może pojadę do Kanady albo do Kenii? Ostatecznie padło na Nową Zelandię, z racji mojego zamiłowania do Władcy Pierścieni. Dwa miesiące później byłem już na miejscu. Pracowałem tam jako wolontariusz, ale miałem dwa dni w tygodniu wolne i samochód do dyspozycji… Mogłem dotrzeć do wszystkich miejsc, w których powstawały filmy w reżyserii Petera Jacksona, na podstawie książek Tolkiena. Oszalałem z radości! Kiedy pracowałem w banku i miałem dobrą pensję, nie było stać mnie na to, żeby na trzy miesiące lecieć do Nowej Zelandii, opłacić tam hotele i wyżywienie. A teraz miałem tam wielu znajomych, wolontariuszy L’Arche, którzy gościli mnie w swoich domach. Wróciłem spełniony i pełen wdzięczności.
Miałeś okazję poznać Jeana Vaniera?
– Trzy lata temu odwiedziliśmy go we Francji. Zaprosił nas do swojego niewielkiego domu, w którym cały czas są goście, ludzie z różnych stron świata. Kiedy stałem w korytarzu, zobaczyłem czapkę, a na niej dwa włosy. Szybko schowałem je do kieszeni.
W przekonaniu, że kiedyś będą bardzo cenną relikwią I stopnia…?
– Oczywiście! Rok temu spotkaliśmy Jeana ponownie na rekolekcjach. W sali było nas ponad dwadzieścia osób. Przywitał się z każdym i z każdym zamienił kilka słów. W konferencji kilkakrotnie powtarzał: każdy jest ważny, każdy! To mi mocno utkwiło w głowie, bo sam z siebie najchętniej zajmowałbym się osobami, które mogą mi coś dać, kiedy mogę mieć z tego jakąś korzyść albo prestiż. Tak naprawdę we Wspólnocie dostaję coś innego i z zupełnie innej strony. Okazuje się też, że ja też jestem ważny, dla kogoś. Odkryłem coś, co pozwala mi kochać siebie takiego, jakim jestem i jakim widzi mnie Bóg.