Była sobota. Krzysztof Skubiszewski późnym wieczorem wrócił do domu z Warszawy. Zmęczony, bo cały dzień brał udział w konferencji poświęconej współpracy nazistowskich Niemiec i stalinowskiego ZSRR w latach 1939–1941. Już sam temat spotkania był symptomem nowych czasów. Właśnie formował się rząd Tadeusza Mazowieckiego, zbliżał się przełomowy czas „jesieni narodów”, która zakończyć miała okres komunistycznego panowania w Europie Środkowo-Wschodniej.
Profesor nie zwykł zmieniać regularnego rozkładu swych zajęć, był człowiekiem znanym ze swej sumienności i obowiązkowości. Zawsze w niedzielne poranki szedł na Mszę św. do parafialnego kościoła, tym razem jednak postanowił uczynić to dopiero wieczorem. Nie było go w domu, gdy zadzwonił telefon od Jacka Ambroziaka, jednego z najbliższych współpracowników premiera Mazowieckiego. Dopiero po powrocie dowiedział się, że nowy prezes Rady Ministrów zaprasza go na osobiste spotkanie już następnego dnia. „Dlaczego?” „Premier sam Panu powie” – odpowiedział Ambroziak. W poniedziałek 4 września zaskoczony prof. Krzysztof Skubiszewski usłyszał propozycję objęcia Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
Idealny kandydat
Nie tylko on był zaskoczony. Niewielu ludzi w kręgach dotychczasowej władzy i opozycji go znało. Owszem był postacią docenianą, ale raczej w dość wąskim kręgu prawników zajmujących się prawem międzynarodowym. Poznaniak z urodzenia i mentalności, profesor UAM i Instytutu Nauk Prawnych PAN, zdobył sobie międzynarodową renomę w środowisku prawniczym. W kraju, mimo iż unikał wyraźnego zaangażowania politycznego – a może właśnie dlatego – pozostawał na uboczu. Jego pracom zarzucano „brak elementów bojowości, która winna cechować naukę postępową”. Miał trudności z uzyskaniem stanowiska profesorskiego, odsuwano go od zajęć ze studentami. Był jednak znakomitym specjalistą, a jego opus magnum, książka dotycząca prawnomiędzynarodowych aspektów granicy polsko-niemieckiej, była intelektualnym zapleczem także dla komunistycznych dyplomatów.
W 1980 r. po raz pierwszy dokonał jasnego politycznego wyboru i zapisał się do „Solidarności”. Później został członkiem Prymasowskiej Rady Społecznej i na prośbę prymasa kard. Józefa Glempa wszedł w skład Rady Konsultacyjnej przy przewodniczącym Rady Państwa PRL Wojciechu Jaruzelskim – instytucji skądinąd absolutnie fasadowej. Te wszystkie doświadczenia otwarły mu drogę do objęcia stanowiska ministra. Był w ówczesnej skomplikowanej konfiguracji politycznej kandydatem idealnym: związany z antykomunistyczną opozycją, choć bardziej z Kościołem; mógł być również zaakceptowany przez zachowujący wciąż wiele wpływów krąg Jaruzelskiego i jego współpracowników.
Nowy minister wchodził do budynku w warszawskiej alei Szucha zupełnie sam. Stało przed nim tytaniczne zadanie, musiał na nowo sformułować cele i kierunki polityki zagranicznej państwa, które zmierzało ku pełnej suwerenności, ale wciąż musiało liczyć się z niejasnymi realiami politycznymi (we wrześniu 1989 r. wciąż jeszcze stał mur berliński i niewiele zdawało się zapowiadać jego szybki upadek). Musiał również całkowicie przeobrazić instytucję, na czele której stanął, znaleźć nowych ludzi do obsadzenia stanowisk w ministerstwie i na placówkach dyplomatycznych, ocenić kto z dawnych urzędników zasługuje na nową szansę, a kto na szybkie odsunięcie. Polska polityka zagraniczna była bowiem dotąd prowadzona przez ludzi z aparatu PZPR, uznających za oczywisty status zależności Polski od ZSRR, często pozbawionych elementarnych kompetencji. Dość powiedzieć, że 20 proc. ambasadorów PRL nie znała jakiegokolwiek języka obcego. Minister zaczął więc od zmian personalnych. Nie zapomniano mu tego. Gdy odchodził ze stanowiska w 1993 r. środowiska postkomunistyczne oskarżyły go o niszczenie polskiej służby dyplomatycznej. Było to o tyle paradoksalne, że w miejsce peerelowskich aparatczyków mianowani byli często ludzie, co prawda bez praktyki w dyplomacji, ale o wybitnej wiedzy i kulturze: naukowcy, pisarze, tłumacze, dziennikarze. Nazwiska takich nowych ambasadorów, jak: Kazimierz Dziewanowski w USA, Jacek Baluch w Czechosłowacji, Janusz Reiter w Niemczech, czy Władysław Bartoszewski w Austrii mówią tu same za siebie.
Kompetentny realista
Najważniejsze było określenie na nowo pozycji Polski na dyplomatycznej mapie zmieniającego się świata. Przed Skubiszewskim stanęły trzy najważniejsze wyzwania. Po pierwsze, zdemontowanie struktur zależności od ZSRR, przede wszystkim Układu Warszawskiego i obecności wojsk sowieckich w Polsce. Po drugie, ułożenie na nowo stosunków z sąsiadami. Pamiętajmy, że zmieniła się wówczas całkowicie mapa Europy w naszym regionie, a zamiast trzech sąsiadów mieliśmy nagle aż siedmiu. Po trzecie zapewnienie Polsce trwałego bezpieczeństwa w naszym, jakże niełatwym, położeniu geopolitycznym. Postrzegano to wówczas dość zgodnie jako konieczność wejścia naszego kraju do NATO i struktur integracji europejskiej. Fundamenty dla zmierzenia się z wszystkimi tymi wyzwaniami położył minister Skubiszewski. Często zarzucano mu później zbytnią ostrożność i zachowawczość w działaniu, zapominając, że kraj był podzielony wewnętrznymi sporami w obozie „Solidarności”, stopniowo odzyskiwali siły postkomuniści, a Zachód nie kwapił się do zaakceptowania Polski w roli partnera.
W tych okolicznościach wielkim, a być może nawet największym, osiągnięciem ministra było włączenie Polski do rokowań mocarstw dotyczących zjednoczenia Niemiec w 1991 r, tzw. Konferencji 2+4 (NRD i RFN oraz ZSRR, USA, Francja i Wielka Brytania). W fazie dotyczącej problemu granic przybrała ona format 2+4+1. Jako jego sukcesy można wymienić również: podpisanie w maju 1992 r. umowy z jelcynowską Rosją, ostatecznie likwidującej pozostałości uzależnienia Polski, uregulowanie stosunków z nowo powstałymi w naszym otoczeniu państwami oraz przystąpienie Polski do Rady Europy. Niektórzy oskarżali go o to, że zbyt długo akceptował nie w pełni suwerenny status Polski, że nie sięgał wyobraźnią poza status tzw. finlandyzacji, czyli autonomii Polski od ZSRR w zakresie wewnętrznym, ale uzależnienia w kwestiach międzynarodowych. Dziś nikt z kompetentnych komentatorów już tych zarzutów nie powtarza.
Realizm i kompetencja. Te dwa słowa najlepiej charakteryzują osobowość Skubiszewskiego, jako człowieka i jako szefa dyplomacji. Obce były mu wizjonerskie mrzonki, których w tamtych dynamicznych czasach nie brakowało. Odrzucał utopijne marzenia o „międzymorzu”, sojuszu państw leżących między Bałtykiem a Morzem Czarnym, któremu przewodzić miałaby Polska. Miejsce naszego kraju widział w istniejących już strukturach atlantyckich i europejskich i to do nich chciał również włączać bliskie nam kraje. – Strzeżmy się wishful thinking – mawiał.
Wymagający szef
O jego pracowitości i fachowych kompetencjach krążyły legendy. Znakomicie mówił po angielsku, niemiecku, francusku, rosyjsku, znał także łacinę i podstawy greki. Współredagował każde przemówienie, każdy dokument opracowany przez jego współpracowników. Głęboką wiedzę łączył z nieco staroświecką elegancją i zasadami zakorzenionymi w szczerej, choć bardzo subtelnie wyrażanej, religijności. Dla współpracowników nie był łatwym szefem. Z reguły nie chwalił, wiele wymagał. Jak wspomina Grzegorz Dziemidowicz, „praca w jego otoczeniu oznaczała ostry dyżur, nieustanne telefony, także wezwania w dni wolne i święta. Profesor uważał niedziele za stanowczo zbędny przerywnik w pracy”. „Pan, panie dyrektorze sobie z pieskiem spaceruje, a co z pracą? – usłyszał jeden ze współpracowników spotkany w Alejach Ujazdowskich. Nie wahał się usuwać tych, którzy nie spełniali jego oczekiwań, przede wszystkim funkcjonariuszy dawnego reżimu, miał jednak przy tym zasadę, której przestrzegania bezwzględnie wymagał: „Zwalniać, ale nie upokarzać”.
Chyba nikt nie opisał go lepiej niż Władysław Bartoszewski: „Człowiek wielkiej kultury i wiedzy, niepospolicie pracowity i zdolny, wymagający przełożony i srogi służbista, którego w gruncie rzeczy cechowała delikatność skrywana pod groźnymi minami”. Służył polskiej racji stanu, dobru wspólnemu, którego nigdy nie utożsamiał z żadną partią ani z żadnym przywódcą. Nie bez powodu spoczął w Panteonie Wielkich Polaków, w Świątyni Opatrzności Bożej w Warszawie.