Urodził się Ksiądz Arcybiskup przed wojną na Śląsku Opolskim. To nie była wtedy Polska, tylko Niemcy. W rodzinnym domu Księdza Arcybiskupa mówiło się po niemiecku. Koniec wojny oznaczał dla Was ogromne zmiany. Nagle mieliście stać się Polakami.
– Rosjanom wkraczającym do naszej wsi powiedziano, że kiedy przekroczą Odrę, wolno im wszystko, bo będą na ziemi nieprzyjacielskiej. Tak się też zachowywali. Zastrzelili trzech moich przyjaciół ze szkoły za to, że byli członkami Deutsche Jugend, choć do tej organizacji wszyscy chłopcy od 10. do 14. roku życia automatycznie należeć musieli. Wraz z Rosjanami pojawili się również samozwańczy „policjanci” z biało-czerwonymi opaskami na ramieniu, domagający się dla siebie wszystkiego, co najlepsze. Każdy, kto im się sprzeciwiał, natychmiast stawał się podejrzanym. Członków partii hitlerowskiej wywożono na wschód, a do partii należeć musieli nawet nauczyciele. Wywiezieni zwykle już nie wracali. Pierwsza grupa Rosjan nie zatrzymała się jednak u nas zbyt długo, szybko ruszyła dalej, na Berlin. Zaczęła się formować nowa, polska administracja. Pojawiły się pisane po polsku drogowskazy. Przyszedł nowy kierownik szkoły i zaczęła się nauka. Rodziny „politycznie podejrzane” były wysiedlane na teren powstającej NRD. Polska administracja zaczynała wystawiać tymczasowe obywatelstwa polskie.
Część ludzi była wysiedlana, ale wielu jednak wyjechało wcześniej?
– Mój proboszcz znał język polski i przed wojną, kiedy jeszcze był nauczycielem religii w liceum dla dziewcząt, otwarcie krytykował reżim hitlerowski. Za karę został wysłany do pracy do nas, na wieś. Zaprzyjaźniłem się z nim, gdy byłem ministrantem. Chodziliśmy z Najświętszym Sakramentem i on pokazywał mi, co to znaczy prowadzić dialog. Pytał mnie, małego chłopca, o czym mówił na kazaniu i czy na pewno wszystko rozumiałem. Kiedy wyliczałem mu słowa, których nie znałem, on je sobie notował, żeby potem ich nie używać albo tłumaczyć ich znaczenie. Pytał też, co rozumiem z wypisanego na przydrożnym krzyżu wezwania: „Chrześcijaninie, nie przechodź obok mnie obojętnie. Pamiętaj, że Ja jestem twoim Zbawicielem”. Chciał wiedzieć, na ile jego nauczanie religii do nas trafia. Na jego plebanii stacjonowali żołnierze, tam umieszczano rannych. To właśnie ci żołnierze powiedzieli księdzu, że następnego dnia do wsi wejdą Rosjanie. Prosili, żeby z nimi wyjechał, mówili, że to jego ostatnia szansa. Widzieli już wcześniej, co Rosjanie robili z Niemcami w Prusach Wschodnich. W końcu ksiądz dał się namówić. Ostatnim możliwym transportem wyjechał, prawie nic ze sobą nie zabierając. Potem korespondowałem, jeszcze na studiach w seminarium korzystałem z podręczników teologii, jakie zostawił na strychu naszej zakrystii.
Na Śląsku zaczęła działać polska administracja, zaczęła działać szkoła. Czy to oznaczało powrót to normalnego życia?
– Życie normalizowało się powoli. Na Śląsk Opolski zaczęli napływać ludzie z Kresów, wysiedlani stamtąd przez Sowietów. Mieszkali u nas przez pół roku, czekając, aż wysiedlony zostanie niemiecki dotychczas Dolny Śląsk, gdzie mieli zamieszkać. Najważniejsze i pierwsze, czego my musieliśmy się nauczyć, to był język polski. Literackiego języka polskiego nie znałem, rozumiałem trochę gwarę śląską, w domu mówiliśmy po niemiecku. Na szczęście kierownik naszej szkoły, pan Antoni Budzicki, który przyjechał ze Lwowa, znał dobrze język niemiecki. To było ważne już na etapie zakładania dziennika w każdej z klas, kiedy trzeba było przeprowadzić wywiad i spisać dane każdego z dzieci. Nie wiedziałem przecież, jak powiedzieć po polsku, w jakim miesiącu się urodziłem, że mój „August” to „sierpień”. Kierownik prosił wówczas, żebyśmy mówili po niemiecku, skoro po polsku nie potrafimy. W szkole była jednak grupa dzieci spośród tych z Kresów, która pilnowała i liczyła nawet, kto ile słów powiedział po niemiecku – i potem tyle dostawał kuksańców czy uderzeń w twarz. To był dość fatalny początek.
Ślązacy uważani za Niemców i Kresowiacy daleko ze wschodu: jak udało się wam w końcu porozumieć?
– Dużą rolę spełniali księża, ale też inni mądrzy ludzie. Język w liturgii nie był problemem, Msze św. odprawiano wówczas bowiem po łacinie. Ale kazania zaraz po wojnie w wielu kościołach głoszono jeszcze po niemiecku – księża, którzy mogli tu pozostać, nie znali wystarczająco dobrze języka polskiego. Odgrywali za to ważną rolę pośredniczącą, więc starano się ich jednak zaakceptować, bo byli gwarancją uspokojenia nastrojów. W mojej rodzinie ważną postacią, która wywarła na nas ogromny wpływ, była prababcia. W czasie żniw, kiedy dorośli w pełni sił zajęci byli na polach, ona zbierała wszystkie dzieci z rodziny wokół siebie. Siadaliśmy przy niej, a ona czytała nam Stary i Nowy Testament. Miała wspaniałą, dużą Biblię ze ślicznymi ilustracjami, którą otrzymała w prezencie od proboszcza za to, że pomagała w szkole przy dzieciach. Bardzo ją prosiłem, żeby pozwolił mi kiedyś tę Biblię zabrać do domu, żebym mógł się przyjrzeć dobrze tym ilustracjom. Wreszcie się zgodziła, prosząc, żebym jej nie zniszczył. Cieszyłem się strasznie, zabrałem ją do domu, otworzyłem uradowany, że teraz w końcu będę mógł poczytać sobie sam i to, co zechcę – i okazało się, że nic nie rozumiem! Biblia, z której prababcia czytała nam po niemiecku, napisana była po polsku. Potem się dowiedziałem, że na Śląsku przed wojną i przed czasami hitlerowskimi tak bywało po wioskach, że to rodzice decydowali, w jakim języku ich dziecko ma być uczone religii. Dlatego prababcia mówiła po polsku i po polsku też znała Biblię. Dzięki niej inność mnie nie raziła. Ta inność sprawiała, że umiałem i rozumiałem więcej. Z prababcią rozmawialiśmy po niemiecku, ale kiedy zaczynałem uczyć się mówić literacką polszczyzną, to właśnie ona najbardziej mi pomagała. To jej wpływ sprawił, że każdą inność mogłem traktować jako ubogacenie, że nie chciałem z nią walczyć ani jej z góry dewaluować.
Kresowiacy na Śląsku byli dla was takim ubogaceniem?
– W pewnym sensie zżyliśmy się z nimi i smutno było, kiedy pojechali dalej, na Dolny Śląsk. Ale uczyliśmy się od siebie nawzajem. Tu, na Śląsku, każde gospodarstwo miało osobny dom dla rodziców, do którego szli mieszkać, kiedy przekazywali gospodarkę dzieciom. To był tak zwany „wycug”. Zapisywano nawet, ile w każdym tygodniu należy im się od dzieci masła, ile mleka, ile zboża po żniwach. Młody mógł prowadzić gospodarstwo zgodnie ze swoją wiedzą, a rodzice żyli bezpiecznie obok. Repatrianci strasznie się temu dziwili. U nas na Śląsku krowami normalnie pracowało się w polu. Dla ludzi z Kresów to było nie do pomyślenia, krowa miała dawać mleko, a nie pracować. My uczyliśmy się od nich świętowania imienin, bo wcześniej obchodziliśmy wyłącznie urodziny. Nie znaliśmy niektórych potraw, na przykład pierogów. A potem sobie uświadamialiśmy, że w gruncie rzeczy sporo nas łączy, bo jedni i drudzy jesteśmy Kresowiakami, przecież Śląsk też był na kresach Niemiec. I właśnie w oparciu o tę naszą sytuację społeczną i geograficzną zaczynaliśmy się zaprzyjaźniać. Zresztą nasi księża bardzo dbali, żeby różność między nami nie wiązała się z wracaniem do dawnych krzywd. Potrafili pokazać repatriantów jako tych, którzy musieli opuścić swoje rodzinne strony, dlatego staraliśmy się ich zrozumieć i przyjąć, a potem harmonijnie z nimi współpracować. Rozumieliśmy los Kresowiaków, ale i los wypędzonych z Dolnego Śląska Niemców. Jednym i drugim uczyliśmy się współczuć. A różnice między nami sprawiały, że się uzupełnialiśmy. To było bardzo twórcze.
Tamte doświadczenia ukształtowały Księdza Arcybiskupa na całe życie. Jak patrzy Ksiądz na powracające dziś animozje między nami a naszymi sąsiadami, zarówno na wschodzie, jak i na zachodzie?
– Sąsiadów się nie wybiera. Oni są nam dani i zawsze będą obok nas. Dlatego nie powinno się nastawiać z góry przeciwko nim. Wszystkie różnice powinny być motywacją wyłącznie do tego, by ubogacać się wzajemnie, a nie ze sobą walczyć. Chrześcijanom, wszystkim, którzy noszą imię Chrystusa, została w Liście do Koryntian (2 Kor 5, 18) zlecona „posługa jednania”. Dlatego bez pojednania trudno jest być autentycznym chrześcijaninem.
Ale czy to pojednanie powinno się dokonywać za cenę rezygnacji z tego, co nam się słusznie należy, za cenę rezygnacji ze swoich racji?
– Tak. Tylko wspólnie pojednani możemy osiągnąć większe dobro. Zawsze podkreślałem, że zjednoczona Europa, o której tyle razy mówił Jan Paweł II, która jest wspólnotą ducha i kultury, jest najlepszym antidotum na nacjonalne zacieśnianie się. To ważne, bo takie nacjonalne „zacieśnienie” może łatwo przekroczyć bezpieczną granicę i doprowadzić do szowinizmu. A szowinizm zawsze był źródłem wojen. Dlatego powinniśmy być wdzięczni za wspólnotę europejską i usiłować ją usprawniać, zamiast walczyć z sąsiadami, którzy historycznie są nam dani i nie znikną. Walka nigdy nie przyniesie błogosławieństwa. Możemy za to przyczyniać się do tego, by nasi sąsiedzi również stawali się bardziej chrześcijańscy, żeby uświadamiali sobie, że owa posługa jednania to nie tylko nasze, ale również ich zadanie.
Boli mnie, że próbuje się dziś na nowo wyliczać zbrodnie, których przecież nie sposób niczym okupić. Nie można za nie wynagrodzić, zapłacić. Bo jak zapłacić za każdego zamordowanego człowieka? Czy to nie jest degradowanie jego heroizmu, jego życia, które oddał za wolność Ojczyzny, za lepszą przyszłość, za wspólną Europę? Jesteśmy chrześcijanami i to czyny mają o nas świadczyć. Chrześcijaństwo nie potrzebuje dziś klakierów, nie potrzebuje fanów. Potrzebuje świadków, którzy będą wybaczać i jednać mimo wszystko.
Z takim doświadczeniem pojednanej różnorodności czuje się Ksiądz Arcybiskup takim świadkiem?
– Jestem swoistego rodzaju „pomostem”. Most nie jest po to, żeby na nim mieszkać. Most nie zasypuje też rowów, ale sprawia, że można z jednego brzegu dość do drugiego.
Most pozwala ludziom spotkać się ze sobą mimo tego, co ich właściwie dzieli. Stąd też moją europejską dewizą stał się imperatyw „Mury burzyć – drzwi otwierać – budować mosty!”.
ABP ALFONS NOSSOL
Biskup senior diecezji opolskiej. Przez wiele lat uczestniczył w dialogu ekumenicznym na poziomie światowym, zarówno z Kościołem prawosławnym, jak i ewangelickim. Jeden z pomysłodawców Mszy św. Pojednania w Krzyżowej, w listopadzie 1989 r., kiedy to znak pokoju wymienili Tadeusz Mazowiecki i Helmut Kohl. Ten gest wszedł do polsko-niemieckiej historii jako symbol porównywany z listem biskupów polskich do niemieckich.