Był rok 1992. W jednym z krakowskich szpitali ciocia mojego męża na „wielostanowiskowej” porodówce urodziła pierwszego syna. Wujek mógł jej pomachać przez szybę jeden jedyny raz. Gdy chciał coś przekazać (owoce, ubranka), wkładał je do wiklinowego koszyka, która ciocia na prześcieradle wciągała przez okno. W centrum wielkiego miasta! Zimno, sterylnie, samotnie.
W 2017 r., czyli aż/zaledwie 25 lat później jest zupełnie inaczej. Co prawda nadal w wielu szpitalach dobrze się mają „boksy porodowe” (kolejna rodząca obok za materiałowym parawanikiem – wszystko widać, wszystko słychać), jednak podejście do porodu jako wielkiego wydarzenia rodzinnego zyskało nową jakość. Na sali porodowej pojawił się mąż, a do jego obecności zaczęli zachęcać lekarze i przekonane o słuszności takiego rozwiązania kobiety.
Z mężem
Kasjana ma 32 lata i jest mamą czwórki dzieci. Najstarsza Urszulka ma sześć lat, najmłodsza Jadwinia – pół roku. Wszystkie dzieci urodziły się w asyście nie tylko lekarzy i położnych, ale również swojego taty, choć nigdy nie było na ten temat żadnej poważnej debaty. – Nie pamiętam, byśmy rozmawiali o tym, jak wyobrażamy sobie poród, a już na pewno nie dyskutowaliśmy, czy ma to być poród rodzinny – opowiada Kasjana. – W jakiś sposób ta kwestia była dla nas oczywista, naturalna. Po prostu chcieliśmy być razem. Mój mąż nie boi się procedur medycznych, krwi, więc byłam spokojna, że nie zemdleje. Niewiadomą było tylko to, jak ja sama poradzę sobie z bólem i czy odnajdziemy się w tej sytuacji – wspomina mama.
Teraz, z sześcioletniej perspektywy, Kasjana potrafi wymienić zadania mężczyzny na porodówce na jednym wdechu: współdzielenie niedowierzania (to już!), podawanie wody, masowanie pleców, przynoszenie poduszek, piłek i innych przydatnych „akcesoriów”, pomoc w zmianie pozycji czy bycie podporą w skurczach – dosłownie i w przenośni. – Rolą mężczyzny jest rozpoznawanie potrzeb żony, bycie przy niej i dla niej – podkreśla. – W zależności od fazy porodu to „bycie” polega na konkretnym działaniu, a czasami ogranicza się do stanięcia z boku i czekania – mówi. I właśnie ta pozorna bezczynność, na stałe wpisana w akcję porodową, może być we wspólnym rodzeniu najtrudniejsza, bo jakby niemęska. Tak stać, czekać, patrzeć na cierpiącą żonę i stracić nad wszystkim kontrolę? – Podczas każdego porodu nadchodziła chwila, gdy zamykałam się w sobie. Nie chciałam, by mąż mnie dotykał, masował, nie chciałam z nim rozmawiać. Musiał stanąć w cieniu, wycofać się, zdać na innych: lekarzy, położne. Wiem, że było to dla niego trudne, trochę nie w jego stylu. Ale właśnie tego potrzebowałam – opisuje Kasjana.
I przekonuje, że szczególnym zadaniem mężczyzny na porodówce jest odbieranie strachu żonie. – Bólu nikt nam nie odbierze, ale obecność najbliższej osoby daje poczucie bezpieczeństwa. Dzięki obecności męża podczas każdego porodu czułam się bezpiecznie – mówi i wylicza: – On mnie wspierał i wierzył we mnie. Kiedy rodził się Jaś, nasz pierwszy syn, ogromnie podnosiły mnie na duchu opowieści o naszej córeczce, która czekała na nas w domu. Na kolejny poród, gdy witaliśmy Józefka, Tomek przygotował zdjęcia dzieci i garść opowieści. Jakoś szybciej mijał mi czas, a zabawne domowe anegdoty napełniały nadzieją.
Kasjana wie, że dałaby radę urodzić wszystkie dzieci sama. Sama odkręciłaby butelkę z wodą, sama poradziłaby sobie z bólem, bo „jestem silna” – mówi. Tylko po co samemu, skoro można z najbliższą osobą, która na niekończące się pytania: „Długo jeszcze?” odpowiada ze stoickim spokojem: „Jeszcze chwilkę”? – Rolę mojego męża przy porodzie doskonale ukazują dwa wspomnienia – podsumowuje kobieta. – Chodzę po porodówce zalękniona, przestraszona i niepewna, ubrana w klasyczną, białą koszulę porodową, czekam na Tomka. On wchodzi, uśmiecha się od progu i mówi: „Pięknie wyglądasz. To co, rodzimy?”. I druga sytuacja, kilka godzin później, gdy już na nic nie mam siły, jestem zmęczona, obolała i nagle słyszę po cichu, nad głową: „Kochanie, pięknie rodzisz!”.
Porody rodzinne były dla Kasjany naturalne, oczywiste, dobre, jednak nie zamierza nikogo do nich na siłę przekonywać. – Wiem, że zdania na ten temat są podzielone. I ja to rozumiem, bo każda z nas ma swoje potrzeby i ograniczenia – dodaje.
Bez męża
Łucja ma 28 lat. Na wiosnę urodzi się jej pierwsze dziecko. Choć do porodu zostało jeszcze sporo czasu, decyzja o składzie na porodówce została podjęta już dawno temu. – Nie planujemy być z mężem razem – mówi Łucja. – Po pierwsze, Piotrek to taki typ, że nawet pobieranie krwi kończy się u niego omdlewaniem. Wiem, że opowieści o mdlejących ojcach są przesadzone, ale nie widzimy sensu, żeby jeszcze tym się denerwować, gdy już sam poród jest dla obojga stresujący i nieprzewidywalny, nawet gdy mąż czeka sobie za drzwiami – argumentuje Łucja. – Po drugie, mam złe doświadczenia z jednej wizyty u ginekologa. Nasza lekarka zaprosiła męża do gabinetu. W jego obecności pytała mnie o wysypki, upławy, datę pierwszej miesiączki itd. Na szczęście nie miałam żadnych kłopotów zdrowotnych, ale pomyślałam sobie, że gdybym miała opowiadać lekarzowi o takich sprawach przy mężu, czułabym się niekomfortowo. Nie mówiąc już o badaniu, które też jest krępujące. Po wizycie szczerze sobie porozmawialiśmy i uznałam, że kwestie zdrowotne to intymna sprawa kobiety i to, że jesteśmy małżeństwem, nie oznacza, że nawet do lekarza musimy chodzić razem – opowiada Łucja. Lekarska wizyta utwierdziła ją w już wcześniej podjętej decyzji. – Nie widzę sensu, żeby w czasie porodu być na siłę razem. Mam na myśli ostatnią fazę, gdy dziecko wydostaje się na zewnątrz, bo wcześniej, jeśli Piotrek będzie w stanie mnie wspierać, to może będzie nam raźniej – stwierdza.
Łucja uważa, że „powody decyzji są według nas normalne, ale nie nam to oceniać: niech każdy rodzi, jak chce”. Mimo że sama daje pozostałym mamom wolność wyboru, razem z mężem doświadczają „terroru wspólnego rodzenia”. – Za każdym razem nasza odpowiedź na pytanie: „Razem czy osobno?” wywołuje wśród znajomych i współpracowników zdziwienie i namawianie. Ileż się nasłuchaliśmy, jak to ojciec buduje cudowną więź z dzieckiem, gdy jest przy narodzinach! Nie porusza nas to specjalnie, ale widzimy, że brak podporządkowania się obecnej modzie jest totalnie nieakceptowalny – obserwuje Łucja. – Nie wiem, czy Piotrek da radę przeciąć pępowinę, ale czy właśnie od tego zależy, jak bardzo będzie kochał nasze dziecko? Nie sądzę – dodaje z uśmiechem.
A może z… teściową?
Warto wiedzieć, że rodząca ma więcej niż dwie opcje: z mężem lub bez niego. Na porodówkę można zabrać też inną bliską osobę. Basia ma 41 lat i trzech synów. Najstarszego urodziła z teściową, a dwóch młodszych z siostrą. – Gdy oczekiwałam narodzin pierwszego dziecka, teściowa była najbliższą mi osobą. Znałyśmy się od pięciu lat, razem mieszkałyśmy. Teściowa była pielęgniarką, więc czułam się przy niej bezpiecznie. Jej obecność w ogóle mnie nie krępowała, nie wstydziłam się jej. Choć ją okropnie podrapałam, dla każdej z nas było to ważne doświadczenie i zżyłyśmy się jeszcze bardziej – śmieje się Basia, która nigdy nie żałowała, że to właśnie teściową zaprosiła, aby razem z nią przywitała jej dziecko. Wręcz przeciwnie, to właśnie ten poród zapamiętała jako najłatwiejszy, najszybszy i najprzyjemniejszy.
Pięć lat później na porodówkę pojechała ze swoją młodszą siostrą. – Mąż nie chciał być obecny przy porodzie, ja też tego nie chciałam. Wcześniej nasłuchałam się opowieści o relacjach damsko-męskich zepsutych wspólnymi porodami, o tym, że mężczyźni odsuwają się od swoich żon, gdy widzą tę całą fizjologię. Mąż zawiózł mnie do szpitala, ale gdy lekarz mnie zbadał, już miał dość, więc nie było żadnego sensu, aby go na siłę zachęcać – wspomina Basia. Tym bardziej że poród drugiego syna zakończył się interwencją medyczną – dziecko miało dużą główkę, więc konieczne było użycie kleszczy. Potem, w domu Basia opowiadała mężowi o swoich porodowych przeżyciach, ale już samo słuchanie było dla niego trudne. – Na szczęście była ze mną siostra. Gdy tylko dowiedziała się, że zaszłam w ciążę, mówiła, że będzie ze mną przy porodzie. Wspierała mnie, zapewniała, że wszystko będzie dobrze, co chwilę wycierała podłogę, bo wody odchodziły mi na raty, asekurowała, gdy skakałam na piłce. Jestem jej za to bardzo wdzięczna – dodaje Basia.
Apel: o porodach z empatią
Poród to jedno z największych, ale też najbardziej intymnych wydarzeń w życiu. Z pewnością zasługuje na szczególną oprawę, ale także na to, aby rodzice sami powiedzieli, jak go sobie wyobrażają. Dlatego pewien sposób mówienia o „tych sprawach” jest niedopuszczalny. Szczególną uważność warto zachować podczas rozmów z mamami, które pierwszy poród mają dopiero przed sobą. I pamiętać, że nie każda cieszy się ze społecznej rewolucji „ojciec na porodówce”. Wystarczy, żeby każda z nas każdej z nas przyznała niepodważalne prawo do podjęcia własnej decyzji, bo właśnie ta – moja – będzie dla mnie najlepsza.