Dzieła Mariusza Drapikowskiego zna już cały świat. Nie wszyscy wiedzą o cudach, jakie działy się w jego życiu, i o modlitwach, które zostały wysłuchane.
Straciłem wszystko
– Urodziłem się i wychowałem w rodzinie katolickiej, byłem więc wierzący „od zawsze” – mówi Mariusz Drapikowski. – Nie było moim udziałem żadne gwałtowne nawrócenie. Raczej poszukiwałem i stopniowo dojrzewałem w wierze.
Jako dorosły już człowiek, mający żonę, dzieci i własną firmę biżuteryjną, Mariusz Drapikowski stracił grunt pod nogami. – Wziąłem nieubezpieczony kredyt. Potem firma została okradziona. W jednej chwili zostałem z ogromnymi długami. Wydawało się, że są nie do spłacenia. Pracując całymi dniami, nie byłem w stanie zarobić nawet na spłatę odsetek. Jednocześnie czułem się odpowiedzialny za swoją rodzinę. Miałem świadomość, że doprowadziłem do dramatu.
Wiedząc, że sam nie jest w stanie wyjść z patowej sytuacji, Mariusz Drapikowski wymyślił, że pojedzie na Jasną Górę. – Chciałem błagać Matkę o pomoc. I pamiętam do dziś tamtą modlitwę, choć minęło od niej 25 lat. Nie prosiłem o to, żeby wygrać w totka, ale o to, żeby moja praca miała sens. Tylko tyle. Bo to, co robiłem dotychczas, jakoś się rozłaziło i nie przynosiło owoców. I miałem wtedy takie przeczucie modlitwy wysłuchanej.
Ratunek i choroba
Po powrocie z Jasnej Góry Mariusz Drapikowski zabrał żonę na spływ Czarną Hańczą. – Chcieliśmy spojrzeć na nasz problem z zewnątrz. Wtedy, wiosłując, wymyśliłem. To miała być zupełnie nowa produkcja: oprawianie w srebro i bursztyn szkła. Dziś tego typu prac jest już dużo, ale wtedy to był pomysł nowatorski. Szybko okazało się, że trafiłem w dziesiątkę. Przez dwa lata pracowałem nie tylko przez pięć dni, ale i trzy noce w tygodniu. Spłaciłem wszystkie długi. Stopniowo zatrudniałem do pracy ludzi, szkoliłem ich. I jestem świadomy, że pracownia, którą mam teraz, jest owocem tamtej wysłuchanej modlitwy: żeby moja praca miała sens.
Firma się rozwijała. W pracowni Mariusza Drapikowskiego powstawały kolejne dzieła, wywołujące coraz większy podziw miłośników sztuki. Jedną ze słynnych prac tego okresu był między innymi bursztynowy ołtarz do kościoła pw. św. Brygidy w Gdańsku. Ale jednocześnie ze sławą przyszła również choroba.
– Zachorowałem na stwardnienie rozsiane – wspomina Drapikowski. – Traciłem wzrok i możliwość poruszania się. Przestawałem kontrolować podstawowe czynności życiowe. Sytuacja z tygodnia na tydzień stawała się coraz bardziej dramatyczna. Ale nie pamiętam, żebym wtedy modlił się o zdrowie… Zrobiłem za to, niejako rzutem na taśmę i resztkami sił, monstrancję. Miała być moim podziękowaniem za całe moje życie, za rodzinę i za tamtą wysłuchaną modlitwę o sens.
Sukienka irracjonalna
Owa monstrancja, która dla Mariusza Drapikowskiego miała być ostatnią, nazywana jest różańcową. Podarowana została Jasnej Górze z okazji wydania przez papieża Jana Pawła II listu Rosarium Virginis Mariae, wprowadzającego do modlitwy różańcowej tajemnice światła.
– Monstrancja przekazana została na Jasną Górę 26 sierpnia 2003 r. – wspomina Mariusz Drapikowski. – Przeorem klasztoru był wówczas o. Marian Lubelski. On to w dowód wdzięczności za ten dar postanowił zabrać mnie i moją rodzinę do Watykanu, na spotkanie z papieżem Janem Pawłem II. Pojechaliśmy, ale umówiliśmy się wcześniej, że nie damy po sobie poznać, że mamy jakieś kłopoty. Wchodząc na spotkanie, trzymałem się ramienia żony, żeby się nie potknąć. Na jedno oko nie widziałem już wcale, drugim ledwo odróżniałem przedmioty, z chodzeniem też miałem duży problem. Papież dopytywał, co robimy, o plany na przyszłość. Zupełnie nie był świadomy moich kłopotów zdrowotnych. A ja wtedy zupełnie irracjonalnie – bo przecież nie byłem już do tego zdolny! – powiedziałem, że moim marzeniem jest wykonanie bursztynowej sukienki dla ikony Matki Bożej na Jasnej Górze. Żona się rozpłakała. A o. Lubelski, który doskonale wiedział, jak bardzo jestem chory, spokojnie powiedział, że to jest także jego pragnieniem, żebym tę sukienkę zrobił. Papież położył mi rękę na głowie, pobłogosławił i wróciliśmy do Polski. Nie było w tamtym spotkaniu żadnego ukrytego podtekstu, żadnej modlitwy o zdrowie, żadnego proszenia o cud.
Kiedy dwa tygodnie później panu Mariuszowi stopniowo zaczął wracać wzrok, wszyscy uznali, że to chwilowa remisja, jakie zdarzają przy stwardnieniu rozsianym. Ale poprawa była coraz wyraźniejsza. Dziś, po czternastu latach, po chorobie nie ma ani śladu.
Sukienkę dla Czarnej Madonny Mariusz Drapikowski wykonał z najdroższego, bo bardzo rzadkiego białego bursztynu, okuwanego złotem i diamentami. Zakup materiałów i surowców umożliwił jeden z banków, pan Mariusz ofiarował swoją pracę.
Monstrancja na taborecie
Wydaje się, że Pan Bóg dba nie tylko o to, by praca pana Mariusza miała sens, ale również o to, by jej nie zabrakło. To On wynajduje mu kolejne i kolejne zadania we wszystkich zakątkach świata.
– Pewien ksiądz, który posługiwał w bazylice Grobu Pańskiego w Jerozolimie, próbował zainicjować tam wieczystą adorację – wspomina. – Miał tylko starą, rozklekotaną monstrancję. Jego znajomy z Polski pomyślał, żeby kupić mu nową, i trafił do mnie. Zaproponowałem, że oni przekażą środki na materiały, tyle, ile uda się uzbierać, a ja dam swoją pracę. Wtedy monstrancja będzie naszym wspólnym darem. Pojechaliśmy do Jerozolimy. Na miejscu okazało się, że adoracja w bazylice Bożego Grobu nie jest możliwa, ale odesłano nas do egzarchy ormiańskiego, do kościoła przy czwartej stacji Drogi Krzyżowej. Egzarcha owszem, zgodził się na adorację. Uzgodniliśmy, że przekaże na ten cel kaplicę w podziemiach kościoła, do której my przywieziemy monstrancję. Ale jednocześnie zapytał: „A na czym ją ustawicie? Na taborecie? Ołtarz jakiś by się przydał…”.
Syn uratował
Pan Mariusz dziś śmieje się z tej historii, choć wtedy wcale nie było mu do śmiechu. Oto z wielkim wysiłkiem zdobywają pieniądze, żeby zrobienie monstrancji w ogóle było możliwe, a tu słyszą, że owszem, możemy przyjąć, ale tylko w komplecie z ołtarzem. Nie zrezygnowali jednak, ale wrócili do domu, żeby poczekać na jakieś rozwiązanie.
– Pomyślałem wtedy, że jeśli to ma być dzieło Boże, to środki na nie się znajdą. Potem przez trzy miesiące myślałem, jak ów ołtarz mógłby wyglądać. Nie miałem żadnego pomysłu na wyeksponowanie monstrancji. W tym czasie mój syn kończył Akademię Sztuk Pięknych na wydziale rzeźby. Kiedy zaprosił mnie na swoją obronę i zobaczyłem jego pracę Drzwi do Niebiańskiej Jerozolimy, doznałem olśnienia. Syn rozwiązał mój problem! Oto otwieramy drzwi i wchodzimy do niebiańskiej Jerozolimy, do centrum, którym jest Jezus!
Ołtarz, który stanął w Jerozolimie, stał się pierwszym spośród dwunastu, jakie stanąć mają w tych miejscach świata, które szczególnie doświadczone są wojną i konfliktami.
– Z natury nie jestem wcale pokorny ani skromny. Żaden artysta nie ma w sobie pokory jako naturalnej cechy – mówi Mariusz Drapikowski. – Musi ją nabyć i przemodlić. Ja wciąż uważam, że jest jej we mnie za mało. Ale wiem, że nie pracuję sam. Zatrudniamy tu artystów, ludzi, którzy mają własne przemyślenia i przemodlenia. Razem tworzymy, współtworzymy, nasze emocje się przenikają, to wszystko nasze wspólne dzieła.
Idea ołtarzy „12 Gwiazd w Koronie Maryi Królowej Pokoju”, polegająca na utworzeniu w świecie Ośrodków Wieczystej Adoracji Najświętszego Sakramentu w intencji pokoju, również jest owocem pracy dużej grupy ludzi – Stowarzyszenia Communita Regina della Pace.
– Zdarza się, że zadaję sobie pytanie, czy prowadzi nas tylko ludzka ambicja, czy to jest droga, na której postawił nas Bóg. Ale szybko dostajemy odpowiedź – mówi Mariusz Drapikowski. – Na Jasnej Górze zaczepia mnie pani, która mówi, że przed naszym ołtarzem odzyskała wiarę. W Szczecinie przed ołtarzem są takie tłumy modlących się ludzi, że nie możemy zabrać go w inne miejsce. W Wałbrzychu dziesiątki ludzi modlą się, leżąc krzyżem.
Sięgać głębiej
Mariusz Drapikowski tłumaczy, że dzieła jego pracowni nie są niczym innym, jak tylko plastyczną egzegezą, wyjaśnianiem Ewangelii. Rodzą się nie z wyobraźni, ale z modlitwy oraz wczytywania się w nauczanie Jana Pawła II i Benedykta XVI. W ostatnich ołtarzach pojawia się ikonografia zaczerpnięta z Całunu Turyńskiego. Jedną z monstrancji zdobią motywy tych roślin, których pyłki znaleziono na całunie. Przekazany w ubiegłym roku do Getsemani krzyż wykonany jest z jaspispu, bo to właśnie ten kamień w Księdze Ezechiela przypisany był pokoleniu Judy, z którego pochodził Jezus. Zdobią go rubiny szlifowane w kształt kropli krwi, bo w Getsemani Jezus pocił się krwawym potem. – Tak właśnie rozumiem sztukę – mówi Mariusz Drapikowski. – Nie ma ona dawać odpowiedzi, ale podprowadzać nas i prowokować do wczytania się w Ewangelię. Ma sprawić, że nie będziemy obojętni. Nie irytować, ale pozwalać się modlić. Czasem zdarza się, że twórca w dziele bardziej chce prezentować siebie niż treść – dlatego prowokuje. Ale sztuka sakralna rządzi się innymi prawami. Artystę pozostawia w cieniu: sztuka ma zadawać pytania i zmuszać nas, żebyśmy sięgali głębiej.