Logo Przewdonik Katolicki

„Rój” – mój tolkienowski Frodo

Łukasz Kaźmierczak

Rozmowa z Jerzym Zalewskim, reżyserem pierwszego fabularnego filmu o Żołnierzach Wyklętych "Historia Roja".

„Nie robię filmów silikonowych” – usłyszałem od Pana na dzień dobry kilka lat temu…
I nic się w tej kwestii nie zmieniło. Tylko takie filmy warto robić: bez silikonu, bez kompromisów. Inaczej lepiej zmienić zawód, zostać rolnikiem, listonoszem lub kimkolwiek innym. Bo po co się męczyć?
 
Taka też jest Historia Roja?
Inna być nie może jeśli ja się pod tym podpisuję.
 
Cena jest wysoka.
Sześć lat w odstawce.
 
Kolejny Pański „półkownik”.
Wie Pan, ja nie wierzę specjalnie w jakieś triumfalne zwycięstwo prawdy historycznej, robię tylko, co mam do zrobienia. W gruncie rzeczy to bardzo dobry pancerz, gdy się tak nad tym głębiej zastanowić. Bo bez tego pancerza, w którym ja nie chcę wygrywać, a jedynie z godnością przegrać, to kto by wytrzymał te wszystkie upokorzenia, kłopoty, brak kasy, niemożność pracy, sześć lat knebla? Do tego dochodzi jeszcze mój chamski upór oraz poczucie, że zrobiłem bardzo dobry film. To wszystko razem mnie uratowało.
 
Jak Pan w ogóle trafił na „Roja”?
Dostałem obszerne materiały od Jana Białostockiego, wnuka Ignacego Oziewicza, pierwszego komendanta Narodowych Sił Zbrojnych – to były takie amatorsko zrealizowane świadectwa jeszcze wtedy żyjących Wyklętych. Około stu godzin materiału – siedziałem nad nim parę lat. Zakochałem się w tych ludziach.
 
Który to był rok?
Bodajże 2003. Byłem wtedy po Obywatelu Poecie, w którym Zbigniew Herbert wypowiada się niepochlebnie o Adamie Michniku i Czesławie Miłoszu czyli miałem kompletnie przerąbane w tzw. środowisku: zostałem wycięty z mediów i skazany na wieczną banicję. Zawodowa śmierć. Z tych materiałów z Wyklętymi powstały jednak dwa filmy dokumentalne: Kadry – film o żołnierzach Narodowych Sił Zbrojnych i Elegia na śmierć Roja. Tyle że ja od samego początku myślałem o filmie fabularnym. Wyobrażałem go sobie jako połączenie Robin Hooda z Tolkienem. Szukałem swojego Froda. 
 
I znalazł go Pan.
Froda znalazłem w opowieści Czesława Czaplickiego pseudonim „Ryś” o rodzinie Dziemieszkiewiczów. Najważniejszy był dla mnie Mieczysław Dziemieszkiewicz ps. „Rój”, charyzmatyczny, młodszy brat Romana Dziemieszkiewicza ps. „Pogoda”, który wszedł w buty starszego brata i mścił się na komunie za jego śmierć.
 
Bardzo archetypiczne.
Bardzo, ale też i młodzieńcze. Facet w ciągu sześciu lat zalicza bycie dzieckiem, młodzieńcem, dorosłym i starcem. Na końcu jest kompletnie wyprutym człowiekiem, bo jego życie nie ma sensu, jest beznadziejne, a zarazem, kiedy już zostanie odkłamane, wypełnia się sensem i nadzieją. Ale to nie tylko film o beznadziejnej walce z komuną, ale także o tym, że chyba warto być człowiekiem, który nie idzie na to, co proponuje mu świat. W gruncie rzeczy mój film jest filmem o wolności.
 
Dużo Pan tam siebie zawarł?
Fakt, dużo. Ja ten film rzeczywiście z siebie wydobyłem, gdzieś tam pobrzmiewają w nim różne moje nonkonformistyczne wybory – nie porównując się przy tym absolutnie, bo tamte
wybory Wyklętych były przecież o wiele bardziej radykalne i dramatyczne w skutkach.
 
Nonkonformistyczne wybory, ale TVP jakoś Panu film przyklepała.
To prawda, w 2009 r. podpisałem umowę z telewizją publiczną na zrobienie filmu o „Roju”.
 
Cud?
Niemalże. Udało się tylko dlatego, że przez chwilę na Woronicza rządził Piotr Farfał, facet spoza układu, z łatką narodowca na czole. Dał zielone światło i tak to się zaczęło.
 
Schody się zaczęły.
W zasadzie tak, ma pan rację. Kiedy robiłem film, zmieniła się cała telewizja, bo w międzyczasie zmieniła się władza. Wokół mojego obrazu powstała czarna legenda opowiadano, że Zalewski jest trudny, problematyczny i nie ma pojęcia o tym, co robi. Ludzie myśleli nawet, że nie jestem reżyserem. A tak naprawdę chodziło o to, że pieniądze, które dostałem na film, były przeznaczone dla kogoś zupełnie innego. Ja je wyrwałem trochę jak Prometeusz. W tym sensie to jest wojenny film.
 
Wojenny film o wojnie.
O, to dobre podsumowanie. Cóż, wyrwałem się przed szereg i tego mi nie mogli wybaczyć.
 
Przed szereg? W jakim sensie?
Głównymi przyczynami zablokowania mojego filmu było nazwisko Zalewski i jego tematyka. Na dodatek w międzyczasie mainstream zorientował się, że ci patrioci to jest całkiem niezła, niewykorzystana nisza. I na tej fali powstał serial Czas honoru dokładnie w momencie, w którym powinien wejść na ekrany mój film. Zrobili „silikon”, przygodowy filmik o jakichś chłopcach, fajniutkich, piękniutkich, raczej ideowo niepogłębionych.
 
Jasne, to jest „plastik”, ale on był potrzebny.
Pewnie, stęsknieni polscy patrioci przyjęliby cokolwiek i jakkolwiek, byle było w temacie.
 
Ja też się pod tym podpisuję.
I na tym właśnie polegał ten numer – nie ma Roja, jest Czas honoru. Niezły deal. Granie na zapotrzebowaniu, na pragnieniu ludzi. Ktoś w to wszedł i ktoś na tym zarobił.
 
A Pan wisiał dalej.
Dociągnąłem do końca 2010 r. z wersją roboczą filmu. I żadnych funduszy na dalsze prace. Najpierw przedstawiciele TVP i Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej milczeli, a potem uchwycili się pretekstu, że ten film jest za długi i w ogóle bardzo niedobry. Usłyszałem, że trzeba wszystko pozmieniać. Kiedy zapytałem: „To znaczy konkretnie, co?”, odpowiedzi nie było, bo oczywiście chodziło o cenzurę, a cenzury przecież nie ma.
 
W czym tkwił problem?
Mój film opakowany w kostium historyczny jest też filmem współczesnym o tym, jak się zabija polski patriotyzm. I z tej perspektywy ten obraz był dla nich nie do przyjęcia. Czas honoru to był dla nich maks.
Potem jednak osłabli. TVP miała jakieś kłopoty, bodajże z NIK-iem – bądź co bądź włożyła w mój film 5 mln zł i nic.
 
Wisielec.
Wisielec. Półkownik na poziomie kopii roboczej. Otwarta wojna. PISF nasłał nawet na mnie kontrolę, która jednak wykazała, że z dotacją jest wszystko w porządku. Potem PISF się wycofał z produkcji, a jeszcze później poszedł do sądu i po dwóch latach przegrał sprawę. Cały czas ten sam pretekst: że mój film jest o 14 minut za długi wobec umowy. A to brawo, to jest naprawdę „bardzo dobry” powód.
 
Film jednak powstał.
Bo ten naród nie do końca został doklepany glebą. Przetrwał w Kościele, w różnych nonkonformistach, w poczuciu elementarnej przyzwoitości. A odchody lejące się z tej współczesnej cywilizacji sprawiły, że nastąpił w końcu opór.
 
Odchody to niezły nawóz.
I właśnie tak to działa. Kiedy zaczęła się zbiórka społeczna na rzecz dokończenia Roja, zaangażowały się w nią setki ludzi, środowiska patriotyczne, obywatelskie, kibicowskie itp. Oglądali film na poziomie kopii roboczej, czyli właściwie nic nie widzieli, nic nie słyszeli, a jednak w salach były tłumy ludzi gotowych do wsparcia moralnego, a także finansowego. I dzięki nim zrobiłem w końcu ten film.
 
Porozmawiajmy jeszcze trochę o samym „Roju”.
Wybrałem „Roja” pewnie także dlatego, że nie był jakimś kanonicznym bohaterem. Nie chciałem robić filmu o „Ogniu” czy o „Łupaszce” – bo tam reżyserowi trudno się już ruszyć. Chciałem zrobić film o kimś normalnym, o takim przypadku jak my. Tak naprawdę w tej historii zawiera się każdy wyklęty życiorys. W tym znaczeniu „Rój” jest metaforą losu Wyklętych.
 
I stąd zarzuty, że film nie jest wystarczająco historyczny?
To wynika z niezrozumienia różnicy między dokumentem a filmem fabularnym. Przyczepiają się do mnie niektórzy prawicowi historycy, że w danej akcji nie brał udziału ten tylko tamten, tyle że z punkty widzenia fabuły jest to kompletnie bez znaczenia. To moje autorskie prawo.
Jeszcze inni chcieliby, żebym zrobił film na kolanach, a najlepiej żeby bohaterowie byli z Sodalicji Mariańskiej. Wielu myśli nadal, że tak to wówczas wyglądało. A oni w „Roju” palą papierosy – pan sobie wyobraża? Albo czasami walną jakąś wódkę.
 
Bohaterowie? Niemożliwe.
Możemy sobie teraz ironizować, ale niektórzy tak to widzą. Tymczasem ja chciałem zrobić film, który będzie pomostem między dwiema cywilizacjami. Stąd choćby pomysł na nie aktora, tylko muzyka Krzysztofa Zalewskiego w roli tytułowej. W tym filmie jest zresztą wiele poszlak dotyczących współczesności.
My teraz sobie siedzimy w knajpie dla starszego pokolenia na placu Zbawiciela, a tam naprzeciwko jest miejsce, gdzie przesiadują rasowe „lemingi”. Ja bym chciał, żeby oni też ten film obejrzeli i zadali sobie potem pytanie: „To jest świetnie zrobione, ale o co chodzi?”. To jest ważne pytanie, może nawet ważniejsze niż „Aaa, no tak, wiedziałem”. Inaczej nie odwojujemy tej cywilizacji. Możemy oczywiście obwarować się w kulturze czysto posągowo-patriotycznej, którą rozumiem i doceniam, ale to jest droga donikąd, to nie jest przekaz do ludzi tu żyjących.
 
Pański Frodo idzie do nas?
Tak, właśnie tak zrozumiałem tę historię. Tolkienowski Frodo ma pierścień i go niesie. Mój Frodo niesie go do nas, do naszej wrażliwości, do naszego sumienia.
 
A wokół wszędzie Mordor.
Mordor. Ale teraz po latach okazuje się, że było wiadomo, dokąd mój Frodo ma zanieść pierścień. To jest pierścień pamięci. Nie trzeba go było niszczyć, bo jeszcze jesteśmy my.
 
 
 
Jerzy Zalewski (ur. 1960) polski reżyser, scenarzysta, producent filmowy, aktor i dziennikarz. Autor głośnych filmów dokumentalnych, m.in. Oszołom, Obywatel poeta, Tata Kazika, oraz fabularnych Czarne słońca, Gnoje i Historia Roja. Od połowy 2005 do września 2007 prowadził w TV Puls cykliczny program Pod prąd, kontynuowany później w telewizji TVP Info. Od 2013 w Telewizji Republika.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki