Wrzawa wokół szkolnych lektur – na razie do nowej, ośmioklasowej podstawówki, to część wielkiej bitwy o edukację. Bitwy, w której możliwe są wszelkie chwyty. Wojny totalnej. Opozycja czuje, że to jeden z niewielu tematów, gdzie można realnie kogoś pozyskać – wystraszonych nauczycieli i zaniepokojonych rodziców. A rząd pod takim ostrzałem nieskłonny jest zgodzić się nawet na rozsądną roczną zwłokę pozwalającą samorządom na lepsze organizacyjne i techniczne przygotowanie. No bo każde ustępstwo druga strona odtrąbi jako potwierdzenie swojej racji.
Krytycy reformy (czy może raczej kontrreformy) minister Anny Zalewskiej twierdzą uporczywie, że jest ona robiona po nic (lub jako pretekst do personalnych czystek i programowych zmian). To nie jest prawdą – to jedno z najspójniej uzasadnionych przedsięwzięć przeprowadzanych przez rząd PiS. Kontrowersyjnych, pociągających także straty, ale z własną logiką. Nowe podstawy programowe i spis lektur są atakowane w taki sam sposób jak cała reszta. Czasem przy użyciu zupełnie nieprawdziwych wieści – jak ta o usunięciu Lecha Wałęsy z programu historii – nigdy jego nazwiska tam nie było. A jeśli już nie podaje się nieprawd, to odgrywa się pewien rytuał. Wszystko podporządkowane ideologicznemu schematowi – PiS chce szkoły anachronicznej, nudnej, spoglądającej wstecz.
O tyle trudno przyjmować takie argumenty na poważnie, że w nowej ośmioklasowej szkole podstawowej lektury są instrumentem nauczania historii literatury nawet bardziej niż w starej, sześcioklasowej. Jak więc mają nie sięgać w przeszłość? Krytycy rzadko kiedy potrafią wskazać, których konkretnie dzieł by się pozbyli. Pana Tadeusza? Zemsty? Quo Vadis? Kamieni na szaniec?. Pada czasem przykład Siłaczki, jako książki odrobinę zbyt staroświeckiej – choć to przecież postępowy, szarpiący polskie rany Żeromski.
Jestem zwolennikiem kanonu, i to z wielu powodów. Nawet nie tylko patriotycznych i obywatelskich, choć one także mają znaczenie. Mam wrażenie, że dzieci są od pierwszych lat faszerowane przekonaniem, jakoby cały świat wyglądał zawsze tak samo, i zawsze tak powinien wyglądać. A w ramach „tego samego” był przestrzenią dla stosunkowo prostej, czasem zwulgaryzowanej popkultury. Przekonują o tym już bajki i filmy dla dzieci. Kiedyś służyły pokazywaniu innych światów. Dziś w dziesiątkach lepszych i gorszych „Shreków” upewniają dziecko, a potem młodzieńca, że zawsze był jeden język i jedno podejście do rzeczywistości. Tę swoistą klątwę, ten determinizm warto przełamać. Szkoła nie musi się nikomu podlizywać. Nie musi odwzorowywać kultury gier komputerowych.
Co powiedziawszy, wyjdę naprzeciw niektórym krytykom. Istotnie, zwłaszcza w początkowych klasach, lektury powinny służyć także samemu zaciekawianiu światem książki. Konieczny jest więc balans między tym, co służy poznaniu, a tym, co zaciekawia, wciąga, wyrabia nawyk śledzenia losów bohaterów. I tu mam wątpliwość, czy wykorzystano do końca możliwości skorzystania z dorobku współczesnych pisarzy. Mikołajek – bardzo proszę. Ale czy – przykładowo – lektura dla klasy V Czarne stopy Seweryny Szmaglewskiej, o harcerzach z lat bodaj jeszcze 50., idących śladem skądinąd ciekawych komplikacji życia społecznego na Mazurach, to ideał powieści zachęcającej do czytania? Nie mówię, żeby zamiast tego pojawił się od razu Harry Potter – nie wierzę, żeby konserwatywna ekipa przekroczyła własne lęki. Ale jest wiele innych książek spokojniejszych i mniej wplątanych w ideologiczne kontrowersje, a pokazujących młodych ludzi w bardziej współczesnych kontekstach.
Paradoks polega na tym, że w atmosferze wojny totalnej konsultacje, na które minister Zalewska się powołuje, stają się fikcją. Ostrzał także jest totalny, nie zachęca do dyskusji serio. A szkoda, bo kierunek jest generalnie słuszny, ale zasługujący na poprawki, jeśli chcemy traktować szkolny program poważnie.