Logo Przewdonik Katolicki

Jak hartował się kanon

Dominik Robakowski
fot. NAC

Podobno książki dzielą się na czytane i lektury szkolne. To jednak te drugie wzbudzają więcej emocji. Nie tylko dzisiaj.

Temat szkolnego kanonu lektur powraca co roku jak bumerang. W telewizji znów możemy oglądać smutne buzie dzieci czytających Krzyżaków, blogerzy dowodzą wyższości Harry’ego Pottera nad Stasiem Tarkowskim, a specjaliści jak zwykle załamują ręce, że ich ulubiona książka nie załapała się do szkolnej biblioteczki. Choć uliczne starcia miłośników Mickiewicza i Słowackiego raczej nam nie grożą, to jednak trzeba przyznać, że kanon lektur budzi emocje. Nie jest to jednak nic nowego…
 
Mickiewicz na cenzurowanym
Paradoksalnie kanon lektur języka polskiego narodził się w momencie, gdy samej Polski nie było już na mapie Europy. Wiąże się on z początkami edukacji powszechnej, która z większym lub mniejszym powodzeniem zaczęła się na ziemiach polskich w drugim ćwierćwieczu XIX stulecia.  Pierwszą książką, z którą miała styczność większość XIX-wiecznej dziatwy, były Wypisy polskie Jana Zakrzewskiego. Zanim jednak trafiły one do szkolnych bibliotek, stosownie je okrojono – z 560 fragmentów prozy i wierszy pozostawiono połowę. Było to spowodowane nie tylko względami praktycznymi, ale także ingerencją carskiej cenzury. Nie zmienia to jednak faktu, że licząca ponad 300 stron lektura towarzyszyła uczniowi niemal przez cały okres nauki rodzimego języka. Dzieło zaczyna się nietypowo, bo obszernym przekładem z Księgi Królewskiej. Dalej następują fragmenty utworów czołowych polskich twórców oświecenia, na czele z Ignacym Krasickim. Sięgano także po utwory Franciszka Karpińskiego czy Stanisława Trembeckiego. W późniejszych latach edukacji pojawiały się także utwory Franciszka Zabłockiego, braci Śniadeckich, Szymona Szymonowica. Nie mogło zabraknąć także innego szkolnego klasyka – Jana Kochanowskiego i jego Trenów. Z literatury powszechnej sięgano po Jerozolimę wyzwoloną Tassa i Raj utracony Miltona. Jednak praktycznie wszystkie wspomniane pozycje czytano jedynie we fragmentach.
Treść utworów, poza jej warstwą moralizatorską, nie odgrywała większej roli. Na lektury patrzono przede wszystkim pod kątem stylu, który należało naśladować. Stąd w XIX-wiecznym kanonie możemy odnaleźć pokaźną liczbę listów.
Trzeba jednak przyznać, że szkolne propozycje już wtedy nie cieszyły się powodzeniem. Kto mógł, sięgał po zakazane dzieła polskich romantyków. Historia niechęci do lektur jest jak widać równie stara jak one same.
Z czasem jednak zauważono korzyści, jakie odpowiednie dobranie kanonu mogło przynieść władzom państwowym. Dysponujący autonomią Polacy mogli sobie pozwolić już nie tylko na Kochanowskiego i Krasickiego, ale także na Słowackiego i Mickiewicza. Tych dwóch ostatnich traktowano jednak wybiórczo – zbyt rewolucyjne treści (trzecia część Dziadów, Kordian) nie miały szans na pojawienie się w szkolnych ławach.
Co ciekawe, w Galicji sięgano także po literaturę współczesną, za którą wówczas uważano dzieła Prusa czy Orzeszkowej. Nikogo nie trzeba było także zachęcać do lektury Sienkiewiczowskiej Trylogii, która biła wszelkie rekordy poczytności.
 
Od Kochanowskiego do Piłsudskiego
Odzyskanie niepodległości stanowiło, z oczywistych względów, ważny moment w dziejach kształtowania się szkolnego kanonu lektur. Dzieło zespojenia państwa musiało odbyć się nie tylko na polu gospodarczym i politycznym, ale także edukacyjnym. Kanon był dziejową koniecznością, próbą stworzenia języka literatury, którym będzie mogło ze sobą rozmawiać 30 milionów obywateli, niezależnie od tego, czy wychowali się na Śląsku, czy na Polesiu. Sięgnięto po rozwiązania już dobrze sprawdzone. Literatura polska zaczynała się od Kochanowskiego (oprócz Trenów sięgnięto także po Odprawę posłów greckich), przez wybrane Kazania sejmowe Piotra Skargi po nieśmiertelnego Krasickiego. Dalej postępował tercet narodowych wieszczów. Trylogię początkowo reprezentowało Ogniem i mieczem, które na początku lat 30. ustąpiło miejsca Potopowi. Sienkiewicz wprowadził także do szkół wiecznie młode W pustyni i w puszczy i Latarnika. Ciekawiej było z Prusem, którego chciano przybliżyć za pomocą Placówki oraz Lalki, choć pojawiały się głosy, aby to jednak Faraon i Emancypantki zapoznawały ucznia z prozą mistrza.
Pierwszy kanon lektur II RP wykuwał się w bólach i rozpoczął narodową modę na jego krytykowanie. Zastanawiano się nad adekwatnością wybranych dzieł, które bardziej zachęcały do walki niż do budowania. Problematyczny był też brak literatury traktującej o najliczniejszych warstwach społecznych, jakimi byli chłopi i robotnicy. Podobny problem dotyczył literatury mniejszości narodowych. Wskazywano także na ubogi zestaw dzieł zagranicznych, na który składał się właściwie tylko Homer i Szekspir. Przy całej krytyce trzeba jednak zaznaczyć, że twórcy kanonu dobrze znali się na krajowej literaturze – większość proponowanych utworów odnajdziemy i we współczesnych programach nauczania.
W 1932 r. zreformowano szkolnictwo, co pozwoliło także na naprawę najpoważniejszych błędów w zakresie nauczania języka polskiego. Dążono przede wszystkim do uwspółcześnienia kanonu, do którego włączono poezję młodopolską, Wesele, Chłopów, Ludzi bezdomnych. Więcej było także lektur z literatury powszechnej, ze szczególnym naciskiem na Byrona i romantyków niemieckich. Znakiem czasów było także sięgnięcie po dzieła legionowe. Do grona lektur dołączyły osadzone na frontach walki o niepodległość Trzy wyprawy Juliusza Kadena-Bandrowskiego oraz Moje pierwsze boje autorstwa samego Komendanta.
 
Soso zrobił kuku
Kolejne przemiany w kanonie szkolnych lektur przypadają na okres Polski Ludowej. Podstawa programowa do nauki języka polskiego z 1949 r. oprócz nauki czytania i zapoznania z dziedzictwem narodowym stawiała sobie za cel także „wychowanie aktywnych obywateli świadomych swych obowiązków wobec ojczyzny w jej dążeniach do budowy podstaw socjalizmu oraz wobec innych krajów demokracji ludowej, walczących pod przewodnictwem ZSRR o światowy pokój i postęp”. Od małego dzieci były zapoznawane z krótkimi powiastkami o tematyce wojennej. Konsekwencją sytuacji politycznej będzie obecność wśród lektur dla dzieci i młodzieży opowieści o Bierucie, Dzierżyńskim czy Waryńskim. Znamienną pozycją była bez wątpienia książka Soso. Dziecięce i szkolne lata Stalina Heleny Bobińskiej. Po odwilży październikowej jeden z literatów miał ponoć na forum zapytać autorkę, czy planuje kontynuację pod tytułem Komu Soso zrobił kuku?
Nastolatkowie także nie musieli bać się o brak autorytetów. Te zostały im zapewnione chociażby za pomocą powieści o generale Świerczewskim O człowieku, który się kulom nie kłaniał pióra Janiny Broniewskiej. W szkole średniej było jeszcze gorzej – Nr 16 produkuje, Traktory zdobędą wiosnę i Jak hartowała się stal to przykłady książek, które można jednak ocenić po okładce.
Na szczęście nadal dobrze mieli się romantycy, w których widziano postępowców swoich czasów. Podobnie przychylne zdanie miano o pozytywistycznych nowelach – Antek czy Janko Muzykant urośli do roli męczenników walki klasowej. Pierwszą grubszą lekturą, z którą musiał zmierzyć się młody czytelnik, była Stara baśń. Do egzotyki za to należy zaliczyć obecność Żeńców Szymona Szymonowica, przy wyborze których z pewnością kierowano się bardziej tematem niż zamiłowaniem do literatury barokowej.
 
Lektury na szaniec
Odejście od socrealizmu widzimy dopiero po roku 1959. To wtedy ukształtował się kanon literatury dziecięcej, który zmiótł w mroki dziejów opowiadania o pionierach. Plastusiowy pamiętnik, Jak Wojtek został strażakiem, O siedmiu krasnoludkach i sierotce Marysi, a całość okraszona wierszami Tuwima i Brzechwy – samo wymienienie tytułów sprawia, że czujemy się młodsi. Jeszcze lepiej prezentuje się, praktycznie nieobecna wcześniej, dziecięca literatura zagraniczna. W latach 50. na lekcjach można było czytać Pinokia, Dzieci z Bullerbyn czy baśnie Andersena. Rewelacyjnym przyjęciem cieszył się Kubuś Puchatek. Do dzieł dla dorosłych przechodzono w piątej klasie. Poza żelaznym rdzeniem Mickiewiczów i Prusów znalazło się także miejsce na poezję Staffa, Gałczyńskiego i Broniewskiego.
Korekty dokonane w programie nauczania z roku 1970 miały charakter kosmetyczny, choć i tutaj pojawiły się książki mające do dziś status kultowych. Po raz pierwszy polski czytelnik mógł zapoznać się z przygodami doktora Dolittle, bocianem Kajtkiem czy pewnym psem, który preferował transport kolejowy. Innego czworonoga, tym razem podróżującego czołgiem z czterema kompanami, odnajdziemy w zbiorze książek uzupełniających. W tym gronie znalazła się zresztą cała ówczesna śmietanka literatury młodzieżowej z Nienackim i Szklarskim na czele.
Erozja systemu komunistycznego dotknęła nie tylko gospodarki i polityki, ale także szkolnych bibliotek. Najlepiej świadczy o tym fakt, że jeszcze w latach 80. do grona lektury szkolnej dołączyły fragmenty Biblii! Postanowiono także zróżnicować spojrzenie na II wojnę światową, dodając takie pozycje jak np. Kamienie na szaniec. W klasach późniejszych przeczytać mogliśmy utwory Mrożka, Miłosza czy Różewicza.
 
Niepoważna fantastyka
Co zaskakujące, transformacja ustrojowa nie przyniosła ze sobą większych zmian w kanonie lektur, co tylko świadczy o tym, jak mocno jest on osadzony w społecznej świadomości. Korekty, a tym bardziej eksperymenty, zdarzały się nader rzadko. Bardziej problematyczne niż same dzieła okazały się żywoty ich twórców. Kontrowersje dotyczyły przede wszystkim Leona Kruczkowskiego i Władysława Broniewskiego, którzy bardzo dobrze odnajdywali się w realiach minionego ustroju.
Spór o lektury to jednak nie tylko walka o wykreślenie którejś z pozycji. To także zabiegi o to, aby do listy zostały dopisane kolejne książki. Najbardziej charakterystycznym przykładem były bardziej medialne niż realne próby przeforsowania Harry’ego Pottera. Z kolei powodzenie ekranizacji filmowych sprawiło, że całkiem poważnie mówiono o włączeniu do listy lektur Władcy pierścieni (pokłosiem tych starań jest obecność w kanonie Hobbita). Znacznie trudniejszą drogę do kanonu ma fantastyka – przez wiele lat traktowano ją jako twórczość niepoważną, a Stanisław Lem to chyba jeden z najbardziej charakterystycznych autorów, którzy w wyborze lektur pojawiają się i znikają.
Inna linia sporu dotyczyła zasadności istnienia kanonu w ogóle. Najbardziej radykalne rozwiązania zakładały całkowitą rezygnację z obowiązkowych lektur. Przez ostatnie 30 lat programy nauczania ulegały zmianom, w większym lub mniejszym stopniu, pozwalając nauczycielom na swobodę w doborze czytanych przez uczniów książek. Najczęściej jednak teoria przegrywała z praktyką – przy i tak napiętym już planie lekcji sięgano po i tak już sprawdzone książki, które może nie tyle przydadzą się w życiu, ile z pewnością będą pomocne na egzaminie. Najbardziej na tym podejściu cierpi literatura współczesna, na którą po prostu zawsze brakuje czasu.
W spolaryzowanej rzeczywistości ostatnich lat kwestia doboru lektur szkolnych stała się także kwestią polityczną. Za sztandarowy przykład należy uznać tu niezrealizowane ostatecznie plany ministra Giertycha, który chciał wykreślić z kanonu dzieła Gombrowicza i Schulza. Z kolei lewicowi publicyści nie pozostawiają suchej nitki na książkach Sienkiewicza, nie w smak im także antyrewolucyjna Nie-Boska komedia Krasińskiego. Łatwego życia nie mają także Orzeszkowa i Żeromski, których co rusz ktoś próbuje wypchnąć ze szkół. Chichotem historii była także sytuacja sprzed dziesięciu lat, gdy z grona książek czytanych w gimnazjum wypadł sam Pan Tadeusz. Jak widać, spór o lektury nie oszczędza nikogo.
 

 
 
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki