Mówi, że gdyby Jurek nie trafił pod opiekę hospicjum, to może nigdy nie pogodziłaby się z jego chorobą. Jurek nie umarł, choć umierał kilka razy. We wrześniu poszedł do przedszkola, 31 grudnia skończy pięć lat. Lekarze mówią, że żyje także dlatego, że był i jest kochany do szaleństwa. Właśnie dlatego książka o Jurku dostała taki tytuł: Kochają mnie do szaleństwa. Prawdziwa historia Jureczka.
Czy guz to rak?
Kiedy się okazało, że Jurek ma guza mózgu wielkości pomarańczy, jego rodzice nie wiedzieli, co robić. Mówią, że nie mieli pojęcia, czym jest guz, czy to rak i czy to oznacza, że będzie już tylko gorzej, a nawet całkiem źle, czyli że Jurek może umrzeć. Jurek przeszedł osiem operacji, w tym sześć głowy, przyjął dwa cykle chemioterapii, w końcu trafił pod opiekę hospicjum domowego i lekarze mówili, że to nie będą już tygodnie. Mama Jurka kupiła jego bratu i trzem siostrom ubrania na pogrzeb. Biało-niebieskie, żeby nie było smutno. Ale Jurek nie umierał. Walczył. Rodzina walczyła razem z nim. Dziś mówią, że to wszystko było dla nich próbą, wyzwaniem, zadaniem do wykonania, wreszcie, że to była łaska, bo dziś wiedzą o sobie więcej i kochają mocniej. Do szaleństwa.
„Jezu, ufam Tobie” – na serio
Także dlatego od początku wiedziałam, że nie mogę tej historii zostawić dla siebie. Bo szpitalne oddziały pełne są takich Jurków. Każdy ma inną historię, ale podobne troski. Rodziców, którzy nie zawsze wiedzą, co robić, jak żyć, żeby nie zwariować, gdzie szukać siły, pociechy, nadziei, wreszcie, jak walczyć, żeby nie przegrać na starcie. Rodzice Jurka już to przeżyli. I mówią, że bez wsparcia „z góry” nic by się nie udało. Zaufali, że to zadanie, na które wystarczy im sił. I że cokolwiek przyjdzie, dadzą radę. I że to musi mieć jakiś sens, skoro się dzieje. „Jezu, ufam Tobie”. Na serio. Wsiadam do łodzi i płynę. Nawet jeśli w moim życiu właśnie zaczyna się sztorm nie do pojęcia. Rodzice Jurka mówią, że to pomaga. I świadomość, że Ktoś niesie ten Krzyż razem ze mną.
Walka na ziemi
Ale jest też bardzo ziemski wymiar tej całej historii. Setki wizyt w szpitalach, dziesiątki konsultacji, jeszcze pod opieką hospicjum szalona wyprawa z Jurkiem nad Bałtyk. W ramach heroicznej próby ocalenia normalności w oczekiwaniu na śmierć ukochanego dziecka. Mama Jurka mówi, że jedno może rodzicom w podobnej sytuacji powiedzieć na pewno: żeby nie poprzestawali na pierwszych wynikach badań i wysyłali próbki do różnych ośrodków. Żeby szukali różnych rehabilitantów, bo każde ręce dotykają inaczej i może się okazać, że odkryją coś, czego nikt wcześniej nie odkrył. I żeby choć raz dziennie spotykali się całą rodziną przy stole, nawet jeśli nie są głodni. Bo zwłaszcza wtedy, kiedy się wydaje, że świat się kończy albo przynajmniej wali nam się na głowę, warto być razem. Rozmawiać o tym, co się dzieje albo milczeć, jeśli na rozmowę nie starcza sił. Modlić się. I prosić o modlitwę innych. Nie bać się prosić o pomoc. Nie wstydzić. I kochać do szaleństwa.
Jak kochać do szaleństwa?
Jurek wie to lepiej niż ktokolwiek z nas. Dlatego myślę, że – nie tylko w te święta – może nam pomóc prostować ścieżki. Dlaczego? Bo jego historia to lekcja miłości, ale i lekcja wiary. Takiej dziecięcej ufności, że Bóg wie najlepiej, co dla nas dobre. I kiedy. I że cokolwiek się dzieje, daje łaskę, żebyśmy mogli się z tym zmierzyć, żebyśmy dali radę. Tylko trzeba prosić. Mama Jurka szczerze opowiada, jak bardzo nie chciała mieć „zepsutego” dziecka. Jak bardzo bała się jego niepełnosprawności. Wszystko się zmieniło, kiedy się okazało, że Jurek walczy nie o sprawność, ale o życie. I kiedy lekarze powiedzieli, że tę walkę przegrywa. Wtedy zrozumiała, że nie może się bać. Że musi zaufać do końca. Kupiła dzieciom ubranka na pogrzeb. I czekała. Bez strachu. Z miłością. I pewna, że cokolwiek się wydarzy, będzie dobrze. Jurek leżał na wielkim łóżku, niemal bez ruchu, podłączony do morfiny. A wokół niego morze modlitwy. I rodzeństwo, które nie zamierzało oddać Jurka bez walki. Magda pokazywała mu, jak się robi gwiazdę, Karol uczył go nazwisk najlepszych piłkarzy świata. Zuzia i Konstancja, zwana Tunią, też zawsze była obok. Jak mama z tatą, babcie, dziadkowie, przyjaciele, znajomi, wreszcie jak mama chrzestna Jurka, której syn Antek kilka lat wcześniej umarł na raka. Kiedy trzymała Jurka do chrztu, jeszcze nikt nie wiedział, że w jego małej głowie jest guz wielkości pomarańczy. Potem była przekonana, że ma przygotować mamę Jurka na jego śmierć. Dziś mówi, że znowu uwierzyła w cuda.
Jurek prosto z książki…
„Ksiądz Jan, który mnie odwiedzał i bierzmował, mówi, że był już pogodzony z tym, że umrę. I że dostał ode mnie i mojej rodziny lekcję miłości. Mówi, że żyję dzięki miłości Mamy i Taty. Plus łaska Boża, bez której ani rusz. Nie mówi o cudzie przez duże „C”, ale o cudzie miłości. I męstwa matki, czyli mojej Mamy. Ksiądz Jan mówi, że Mama rozumiała moją chorobę jak nikt. Wiedziała, co robić. Mówi, że to dla niego też lekcja męstwa kobiety. Bo on uważa, że kobiety są mężniejsze niż mężczyźni. Nie wiem, co o tym myśleć, bo Tata też jest dzielny. I Karol. I dziadkowie. Może chodzi o to, że Mama ma z dzieckiem taką więź, której nikt inny mieć nie będzie. (…) Miłość matki jest najczystsza. Czyni cuda. (…) Lekarze mówią, że może ten mój cud właśnie na tym polega. Że jestem taki szczęśliwy. Tak mówi mój Pan Doktor. Że może mam pokazać innym drogę, jak z takiej trochę beznadziejnej sytuacji, bądźmy szczerzy, wyjść i jakoś sobie potem radzić. Lekarze boją się słowa „cud”. Słowa „Cud” przez duże „C”. Mówią, że to dla nich lekcja pokory”.
Jest dobrze
Jurek miał nie żyć, a już na pewno nie chodzić, nie mówić, nie widzieć i nie słyszeć. Dziś lubi czytać tablice rejestracyjne samochodów i szarlotkę. Pisze na komputerze i śpiewa. Na pytanie, jak się czuje, zawsze odpowiada: dobrze.