Szesnaście historii „Dziewczyn Wyklętych”, a każda to właściwie gotowy scenariusz filmowy.
– Rozpoczynając pracę nad moją książką, zrobiłem sobie listę trzydziestu kilku nazwisk „Kobiet Wyklętych”. Z czasem siłą rzeczy dokonałem pewnej selekcji, wybierając te najbardziej znane i najciekawsze historie. Na pewno jednak takich bohaterek z niesamowitymi życiorysami było o wiele więcej. Te życiorysy rzeczywiście same się prosiły o to, żeby napisać o nich książkę, żeby o ich losach mogli przeczytać nie tylko historycy szperający w archiwach, ale również ludzie niekoniecznie zainteresowani na co dzień historią. Owe biografie nadają się do tego idealnie.
Jest w nich wszystko: wielkie bohaterstwo, ludzkie słabości, miłość, zdrady…
– Mam naprawdę nadzieję, że ktoś kiedyś pokusi się o zrobienie filmu na ten temat. Weźmy choćby życiorys Janiny Przysiężniak „Jagi”. Dla mnie to jest niesamowita opowieść o wielkiej partyzanckiej miłości „Jagi” i jej męża Franciszka Przysiężniaka „Ojca Jana”, dowódcy oddziału Narodowej Organizacji Wojskowej. Najpierw była miłość od pierwszego wejrzenia, potem ślub przerwany przez atak niemieckich wojsk, w końcu kolejna potajemna ceremonia ślubna, następnie ukrywanie się przed UB i NKWD i wreszcie podstępne aresztowanie „Jagi”.
To historia bez happy endu?
– Niestety, jak większość z nich. Kiedy Janina Przysiężniak została złapana przez UB, była w siódmym miesiącu ciąży. Po nocy spędzonej w areszcie komuniści odwieźli ją w okolice rodzinnego domu i wówczas jeden z milicjantów dał jej ukryty znak, żeby uciekała. Ona to odebrała jako sygnał wolnej drogi, a wtedy inny wystrzelił jej serią z pepeszy w plecy… Na nagrobku „Jagi” napisano „Zginęła tragicznie”. A potem, za komuny, co roku ktoś dopisywał: „Zamordowana przez UB”.
Jak była rola kobiet w nominalnie męskiej partyzantce?
– Nie odkryję Ameryki, jeśli powiem, że były najczęściej sanitariuszkami i łączniczkami, opatrywały rannych, przygotowywały lekarstwa na rozmaite dolegliwości, przenosiły konspiracyjną pocztę, meldunki, rozkazy, nielegalne ulotki i broń. Oprócz tego zajmowały się prowadzeniem partyzanckiego „gospodarstwa”: przyrządzały posiłki, prały, szyły, cerowały. Spore grono kobiet działało niekoniecznie przy oddziałach bojowych, ale na przykład poprzez utrzymywanie punktów kontaktowych i konspiracyjnych kwater. One często nie zostały rozszyfrowane przez UB, nie ujawniły się i nawet do dzisiaj pozostają w dużej części bezimiennymi, cichymi bohaterkami antykomunistycznego podziemia.
Pan pisze wprost o „kobiecym pierwiastku” takiej partyzantki.
– Kobiety zupełnie inaczej odczuwają i wspominają swoją konspiracyjna służbę. Dla nich najważniejsze było nie to, ilu zabiły wrogów, tylko kto został ranny, w które miejsce albo jakiego użyły środka dezynfekującego. Przykładowo Lidia Lwow „Lala”, narzeczona słynnego „Łupaszki”, do dzisiaj z przejęciem opowiada o tym, jak podczas pierwszej akcji w V Wileńskiej Brygadzie AK nie zostawiła powierzonego swojej opiece rannego – jej oddział poszedł do ataku, a ona została przy tym postrzelonym żołnierzu.
Inna sanitariuszka, Wanda Krzysztanowicz, wspomina, jak po bitwie pod Kuryłówką musiała opatrzyć rannego w pachwinę. Jako młoda dziewczyna i świeżo upieczona mężatka wahała się trochę. A wtedy ksiądz, u którego na plebanii urządzono punkt sanitarny, powiedział jej: najpierw jesteś sanitariuszką, a dopiero później kobietą. I to ją zmobilizowało do działania.
Kobiety z natury nie są przecież stworzone do zabijania i niszczenia, tylko do budowania i tworzenia, przekazywania życia i jego podtrzymywania. Dlatego przede wszystkim starały się pomagać rannym, nawet wrogom, czego najlepszym przykładem jest „Inka”.
Ta „Inka”, która jest dziś twarzą wszystkich „Panien Wyklętych”?
– Tak, ta sama. Istnieją relacje, z których wynika, że „Inka” rozdawała bandaże rannym milicjantom i ubekom. I nawet jej towarzysze z oddziału patrzyli na to krzywo. A komunistyczny sąd odpłacił jej za to zupełnie inna monetą. Jeden z milicjantów w trakcie rozprawy przyznał co prawda, że „Inka” dała mu opatrunek, ale inni „świadkowie” zeznali fałszywie, że dziewczyna wydawała rozkazy, żeby rozstrzeliwać pojmanych ubeków, a nawet, że sama strzelała do niektórych. W efekcie stalinowski sąd skazał nieletnią „Inkę” na karę śmierci, czym pogwałcił nawet swoje ówczesne, komunistyczne prawodawstwo.
Zdarzały się jednak i bojowe dziewczyny.
– Owszem, choćby dziewczyny z oddziału „Otta” – „Danka” i „Dziuńka”, które z bronią w ręku brały udział w akcjach tego oddziału, m.in. w słynnej akcji na stacji Czastary, gdzie polscy partyzanci zatrzymali pociąg i w odwecie za śmierć swojego dowódcy rozstrzelali wszystkich jadących tym pociągiem Sowietów. Jedną z rozstrzeliwujących była właśnie „Danka”. Podobno przed tą akcją oświadczyła, że jest to jej zemsta za gwałt dokonany na niej przez czerwonoarmistów.
W Pańskiej książce jest też dużo wielkiej, prawdziwej miłości.
– Wiele dziewczyn w partyzantce trwało po prostu przy swoich mężach, narzeczonych, chłopakach. Zakochiwały się, pobierały, a potem nie chciały już zostawić ich samych. Były z nimi na dobre i na złe i płaciły za to nierzadko cenę życia.
Klasyczny dramat wewnętrznego rozdarcia pokolenia Kolumbów…
– One wszystkie chciały normalnie żyć, założyć rodziny, wychowywać dzieci, cieszyć się codziennością. Kiedy oglądam zdjęcia „Lali” i „Łupaszki” w strojach góralskich na tle gór,
widać, jak bardzo są radośni, zakochani i szczęśliwi. W pewnym momencie zresztą, kiedy „Łupaszka” zawiesił działalność zbrojną, żyli właściwie jak normalna rodzina ze swoim przybranym synem, wojennym sierotą. Ale ta idylla trwała krótko. Dla komunistów „Łupaszka” był zbyt niebezpieczny, nawet kiedy nie walczył. I w końcu tamci ich dopadli.
Chyba najbardziej tragiczną postacią Pańskiej książki jest „Marcysia”…
– To wstrząsająca historia. Emilia Malesa „Marcysia”, należąca do kierownictwa WiN, po aresztowaniu uwierzyła ubekom na słowo i ujawniła swoją komórkę organizacyjną. Nawiasem mówiąc, uzyskała na to aprobatę swoich przełożonych z konspiracji. W zamian komuniści obiecali jej, że odzyska wolność, a ujawnionym osobom nic się nie stanie. Ale tak się oczywiście nie stało. Z więzienia zwolniono tylko „Marcysię”, natomiast większość z ujawnionych przez nią osób została tam na długie lata. A ona, chociaż była wolna, to żyła z piętnem zdrady. Komuniści uznali zaś, że nie jest już im do niczego potrzebna. Sama „Marcysia” urządzała różne protesty, głodówki przed bramą więzienia i przed gmachem UB, pisała różne pisma do ministrów, do zagranicznych placówek dyplomatycznych, a nawet do samego Bieruta, ale jej zabiegi o uwolnienie współtowarzyszy na nic się nie zdały. Wreszcie odrzucona przez wszystkich, wpędzona w jakiś psychiczny zaułek, targnęła się na swoje życie.
Te dziewczęta, które przeżyły ubeckie więzienia i tak były prześladowane przez cały okres komunizmu.
– Komuniści nie wybaczali. Nawet jeżeli dziewczyny z dawnego podziemia zostały ułaskawione, objęte amnestią, to ciągnęła się za nimi łatka „bandyty”, „wroga proletariatu”, „elementu reakcyjnego”. Nie było dla nich żadnych przywilejów kombatanckich, nierzadko nie mogły studiować, kształcić się, znaleźć pracy, a tam, gdzie ją otrzymywały, za chwilę były zwalniane za swoją przeszłość. Ta przeszłość zaciążyła również na ich dzieciach. Komunistyczny system zwichnął życie m.in. synowi „Ognia”, a syn innej bohaterki podziemia – „Perełki” musiał wyemigrować do USA. W PRL był tylko „synem bandyty”, za Oceanem stał się światowej sławy rzeźbiarzem.
Moja książka jest więc rodzajem wołania o pamięć i należny honor dla tych wszystkich „zapomnianych”, „wyklętych” i „wymazanych” z kart historii.
Szymon Nowak – historyk, współpracownik portalu historia. org.pl, publikuje w czasopismach historyczno-wojskowych, m.in. „Militaria XX wieku”, „Aero” i „Biuletyn IPN. Pamięć.pl”. Autor książek historycznych m.in. Oddziały Wyklętych, Warszawa 1944. Alternatywna historia Powstania Warszawskiego oraz Ostatni szturm. Ze Starówki do Śródmieścia 1944 i Dziewczyny Wyklęte.