Upływa właśnie ćwierć wieku od pierwszych w pełni demokratycznych wyborów, które miały miejsce po upadku reżimu komunistycznego w Polsce, wyborów prezydenta Rzeczpospolitej z 25 listopada i 9 grudnia 1990 r. Wielu z nas zapewne ma je jeszcze w pamięci. Ostry i niechciany przez wielu podział obozu solidarnościowego zwany wojną na górze. Bratobójcze starcie urzędującego premiera Tadeusza Mazowieckiego i szukającego swego miejsca w państwie Lecha Wałęsy. Zaskakujący sukces Stanisława Tymińskiego, człowieka „znikąd”, który wszedł do drugiej tury wyborów. Nieznana jeszcze wówczas, brutalna atmosfera wyborczej walki, podczas której nie oszczędzano się wzajemnie. Cóż, Polacy doświadczali do tego czasu wyborów w formie peerelowskiego rytuału, jakże trudno było im odnaleźć się w realiach młodego i niedojrzałego jeszcze systemu demokratycznego, zaakceptować jego niekiedy odstręczające oblicze.
Mechanizm podstawienia
Kościół katolicki w Polsce doświadczał wówczas tych samych emocji i rozterek co większość jego wiernych. Czas początku lat 90. był dla niego okresem szczególnego wyzwania, o tyle trudniejszego, że niespodziewanego. Właśnie wybory i związane z nimi społeczne emocje ukazują nam dziś, po 25 latach, najważniejsze wymiary tej próby, której został on wówczas poddany. Z okresu komunistycznego wychodził Kościół z ogromnym zaufaniem społecznym, sięgającym bez mała 90 proc., jako zwycięzca nie tylko wymiarze duchowym, ale również instytucjonalnym. Zapewnił sobie wreszcie prawne uregulowanie swego statusu poprzez ustawę o stosunku Państwa do Kościoła Katolickiego uchwaloną 17 maja 1989 r. i zyskał status jedynej siły, która aprobowana była przez obie strony ówczesnego politycznego konfliktu, władzę i opozycję. To jego przedstawiciele zasiadający przy Okrągłym Stole i uczestniczący w słynnych naradach w Magdalence byli współtwórcami zawartego wówczas kontraktu. Kościół miał prawo uznać się za kamień węgielny III Rzeczypospolitej.
Rzeczywistość początku lat 90. okazała się jednak dla wielu ludzi Kościoła przykrym zaskoczeniem. Doszło podówczas do zderzenia kilku zjawisk, które uznali oni za przejaw zorganizowanej akcji zmierzającej do zniszczenia jego autorytetu. Dał o sobie znać fenomen, który nazwać można mechanizmem podstawienia. Tak pisał o nim wybitny socjolog E. Wnuk-Lipiński: „Świadomość znacznej części społeczeństwa została przez lata totalitaryzmu ukształtowana w następujący schemat poznawczy: życiem ogółu, a w tym również moim życiem, zawsze rządzi jakaś potężna instytucja, która mówi mi, co mam robić, a czego mi robić nie wolno; nie mam wpływu na tę instytucję, ale ona ma wpływ na mnie i usiłuje ograniczyć moją wolność”. Miejsce, które zajmowały w umysłach Polaków instytucje komunistycznej władzy, zostało teraz obsadzone przez Kościół. W wyobrażeniach ukształtowanych wedle reguł ancien regime’u zastąpił on partię w roli czynnika ograniczającego wolność, dążącego do podporządkowania zarówno państwa, jak również jednostki i jej osobistych swobód. Jednocześnie społeczeństwo zostało skonfrontowane z rosnącym poziomem obecności Kościoła i jego przedstawicieli w życiu publicznym i w mediach. Stało to w sprzeczności z normami komunistycznej rzeczywistości, rugującej Kościół do sfery prywatnej i odmawiającej mu miejsca poza tzw. kruchtą. Stan ów dla znaczącej części Polaków stał się czym normalnym, rozszerzająca się obecność Kościoła zdawała się więc wykraczać poza granice owej normy. Połączenie tego faktu z opisanym powyżej „mechanizmem podstawienia” prowadziło wiele osób do przyjęcia poglądu o nadmiernej obecności Kościoła w sferze publicznej i politycznej, a nawet do przekonania o realnym niebezpieczeństwie zbudowania w Polsce państwa wyznaniowego. Doszło do dramatycznego rozejścia się zapatrywań przedstawicieli Kościoła oraz wielu osób i środowisk, które do tej pory zdawały się mu bliskie. Postrzegał on bowiem owo „wyjście z kruchty” jako akt dziejowej sprawiedliwości i przywrócenie stanu normalnego. Wielu zaś reprezentantów środowisk „laickiej lewicy”, którzy do niedawna korzystali z gościnności Kościoła, stanęło do niego w kontrze, krytykując zbyt znaczącą rolę jaką zaczął, ich zdaniem, odgrywać w polskiej polityce i życiu publicznym. W ogniu „zimnej wojny religijnej”, jak zwykło się nieraz nazywać czas początku III RP, załamało się nagle społeczne zaufanie do Kościoła (spadek o około 30 proc.). Był to szok dla wielu jego przedstawicieli, szok zaś nie ułatwia racjonalnej i spokojnej diagnozy rzeczywistości. Naturalnym było w takich okolicznościach pojawienie się przejawów wspominanego „mechanizmu podstawienia” także w Kościele. Niedawni sojusznicy: pisarze, dziennikarze, aktorzy, publicyści, którzy przedzierzgnęli się teraz w krytyków, zajmować zaczęli w wyobrażeniach licznych duchownych i świeckich miejsce zajęte niegdyś przez komunistyczny reżim i jego funkcjonariuszy. Przyzwyczajenie do postrzegania świata w kategoriach czerni i bieli, układu „my” i „oni”, okazywało się trwalsze niż granice politycznych systemów, pozwalało skuteczniej tłumaczyć sobie skomplikowaną i niejednoznaczną naturę przemian początku lat dziewięćdziesiątych.
1989: pełne wsparcie dla opozycji
Problemy, jakie przeżywał Kościół w tamtym okresie, są najlepiej widoczne podczas wyborów i poprzedzających je kampanii. Najpierw tych z czerwca 1989 r., jeszcze nie w pełni demokratycznych, mających raczej charakter plebiscytu: za czy przeciw dominacji PZPR. Później wspominanych powyżej wyborów prezydenckich z końca 1990 i wreszcie parlamentarnych z października 1991 r. Kościół odegrał we wszystkich tych wydarzeniach aktywną i ważną rolę. Wybory czerwcowe roku 1989 stały pod znakiem jednoznacznego wsparcia, jakiego udzielił Kościół kandydatom opozycji. Do jej dyspozycji stała cała kościelna infrastruktura: sale, poligrafia, transport, a również jawnie i bez ogródek deklarowane sympatie polityczne duchowieństwa. Ogromny sukces „Solidarności” wynikał po części właśnie z tego zaangażowania. Nie wydaje się, aby ktokolwiek wówczas, oczywiście poza przedstawicielami komunistycznej władzy, uważał to za „mieszanie się Kościoła do polityki”. Być może właśnie dlatego negatywne reakcje społeczne na znacznie skromniejsze skądinąd zaangażowanie Kościoła w kolejne akty wyborcze stało się tak wielkim zaskoczeniem dla wielu jego przedstawicieli. Oficjalne stanowiska Episkopatu Polski publikowane przed głosowaniami w 1990 i 1991 r. to dokumenty wyważone, nieporuszające kwestii przynależności wyznaniowej kandydatów, podkreślające raczej kryteria politycznej kompetencji i skuteczności. Zauważyć można w nich wręcz przejawy pewnego samoograniczania się Kościoła. Biskupi zobowiązali księży do nieudostępniania kościołów i kaplic dla celów wyborczej agitacji. Jednak skala przedwyborczych emocji często nie pozwalała utrzymać, sugerowanej przez hierarchię, politycznej bezstronności. Niektóre dopiero rodzące się organizacje polityczne, podkreślające swój katolicki rodowód, wprost nawoływały duchownych do większej jednoznaczności i głębszego politycznego zaangażowania. Wielu temu uległo.
1991: kontrowersyjne działania
Było to widoczne szczególnie podczas kampanii przed wyborami parlamentarnymi w roku 1991. Pojawił się wówczas, utworzony przez działaczy Zjednoczenia Chrześcijańsko Narodowego (ZChN) i kilku mniejszych stowarzyszeń, komitet Wyborczej Akcji Katolickiej (WAK). Rozpoczął on aktywną działalność, w której sugerował, jakoby był reprezentacją społeczności katolickiej w Polsce. Wykorzystywał również symbolikę powszechnie kojarzoną z Kościołem i osobą Jana Pawła II, np. hymn Światowego Dnia Młodzieży w Częstochowie: Abba – Ojcze. Im bliżej terminu wyborów, tym radykalniejsze stawały się wypowiedzi wielu przedstawicieli Kościoła, co było szczególnie skwapliwie wykorzystywane przez, nie zawsze przychylne Kościołowi, media. Głosem najczęściej przywoływanym stała się słynna wypowiedź ówczesnego biskupa gorzowskiego Józefa Michalika, iż: „katolik powinien głosować na katolika, muzułmanin na muzułmanina, żyd na żyda, mason na masona, komunista na komunistę”, która jakkolwiek z reguły fałszywie i ze złą wolą interpretowana zawierała jednak niebezpieczne założenie, że każda religia jest związana z odrębnym, specyficznym programem politycznym. Najbardziej kontrowersyjna pozostaje dość tajemnicza sprawa wykazu komitetów wyborczych jakoby popieranych przez Kościół, który dołączono do tekstu Komunikatu z 250 Konferencji Episkopatu Polski. Mimo adnotacji wzywającej do niepodawania tej informacji z ambony została ona potraktowana przez wielu księży jako oficjalne stanowisko episkopatu i jako taka była umieszczana na kościelnych tablicach ogłoszeń. Kontrowersyjność samej publikacji wykazu pogłębiana była dodatkowo przez fakt, iż znalazł się w nim komitet Stronnictwa Narodowego jawnie nawołującego do waśni narodowych, zabrakło natomiast miejsca dla Unii Demokratycznej, w której działalność zaangażowanych było wielu katolików świeckich. Kulisy tego, najgłębszego jak dotąd, zaangażowania Kościoła w bieżącą walkę polityczną, pozostają do dziś niewyjaśnione. Instrukcja wyborcza nie była oficjalnie przyjęta przez Konferencję Episkopatu, pozostając raczej osobistą inicjatywą niektórych biskupów.
Duchowe, nie polityczne oddziaływanie
„Przypuszczalnie żadna inna sprawa nie nadszarpnęła bardziej autorytetu Kościoła jako instytucji stojącej na gruncie Prawdy niż włączenie się w kampanię wyborczą w 1991 r.”. Taką ocenę sformułował w swej ważnej książce Jarosław Gowin. Diagnozę taką zdawała się wówczas podzielać większość pasterzy Kościoła w Polsce. To bolesne doświadczenie przyczyniło się do wyraźnej zmiany, dostrzegalnej w kolejnych latach. Nigdy już nie powtórzyły się, przynajmniej z podobną intensywnością, przejawy bezpośredniego zaangażowania w kampanie wyborcze. Wybitny katolicki filozof religii E.W. Böckenförde sądzi, iż w demokratycznym państwie Kościół stoi przed ważnym wyborem: albo skorzysta z pełni swych słusznych praw i wejdzie aktywnie w polityczną debatę, aktywnie wspierając konkretne partie, albo dokona aktu „świadomej rezygnacji” z pełni możliwości, które zapewnia mu demokracja. Pogodzi się z różnorodnością wyborów politycznych wśród wiernych oraz będzie wystrzegał się identyfikacji z jedną opcją polityczną. Podejmie raczej wysiłek współpracy z różnymi środowiskami politycznymi, poszerzając zakres swego duchowego oddziaływania. Opinia niemieckiego uczonego jest istotna dla oceny wydarzeń z początku lat 90., ale wiele mówi również nam, tu i teraz. Wielu Polaków, ze zgorszeniem wspominających dawne polityczne zaangażowanie Kościoła, do dziś alergicznie reaguje na wszelkie wypowiedzi duchownych, choćby ocierające się o przestrzeń polityki. Tworzy to atmosferę społecznego przyzwolenia dla wypierania Kościoła z życia publicznego, spychania go „do kruchty”. Ewentualne próby ponownego angażowania Kościoła w polityczne gry, uleganie wpływom radykalnych ośrodków medialnych i politycznych mogą więc tylko przyspieszyć proces sekularyzacji polskiego społeczeństwa.