Decyzja młodej osoby o wstąpieniu do zakonu nie zawsze spotyka się z aprobatą rodziców, którzy być może sami są letnimi katolikami albo w ogóle nie chodzą do kościoła...
– W Polsce coraz częściej obserwujemy, że rodzice nawet jeżeli mówią o sobie „wierzący”, niekoniecznie są w stanie zaakceptować fakt, że córka – a zwłaszcza jeżeli jest to ambitna jedynaczka – idzie do klasztoru. Bo przecież cała jej kariera się wali. Takim dziewczynom jest często bardzo trudno podjąć decyzję. To jest naprawdę walka, która kończy się różnie, czasem i tak, że jeżeli dziewczyna postanawia jednak przyjść do klasztoru, rodzice mówią: w takim razie dla nas nie istniejesz.
Nawet jeżeli taka jest ich pierwsza reakcja, bardzo ważne jest, żeby pomóc im zrozumieć tę decyzję, pomóc nawiązać kontakt z klasztorem, z życiem zakonnym, żeby zobaczyli, że można być szczęśliwym w powołaniu; że to dziecko, dla którego wyobrazili sobie najlepszą przyszłość, może się także realizować w klasztorze.
Czyli Pan Bóg zawsze powołuje i tych powołań z Jego strony nie brakuje, tylko nie ma odpowiedniego klimatu?
– Można tak powiedzieć. Przykład: jesteśmy na rekolekcjach, potencjalnie są wśród nas rodziny bardziej zaangażowane religijnie. Pojawia się temat: powołanie w rodzinie i od razu myślenie rodziców: każdy, tylko nie mój. Ważne jest, żebyśmy mieli więcej kapłanów, masz dwóch synów – mówimy do pewnego ojca – to którego byś Panu Bogu dał? I zmieszany głos tegoż taty: no nie wiem, czy moi będą mieli powołanie... Widać to może jeszcze bardziej w przypadku powołań zakonnych żeńskich.
Rodzice boją się, że ich córka będzie jakąś służącą – dla osób starszych albo księży?
– Chyba nie. Bardziej chodzi o myślenie: co ona tam będzie robić, czy będzie się realizować? Ale ktoś kiedyś powiedział – i jest w tym bardzo dużo prawdy – że powołanie ma dana osoba, nie jej rodzice.
I oni nie muszą do końca rozumieć?
– Muszą inaczej dorastać do faktu powołania. A powołanie jest Bożym darem i ono czasem przychodzi jak przysłowiowy grom z jasnego nieba, i nawet osoba powołana do końca nie potrafi tego umotywować, dlaczego nagle rzuca potencjalną karierę.
Mówi się często, że dana osoba ma powołanie do konkretnej wspólnoty, charyzmatu. Ale najczęściej jest przecież tak, że do nazaretanek wstępują osoby, w sąsiedztwie których miejsca zamieszkania znajduje się to właśnie zgromadzenie. Podobnie bywa w przypadku innych zakonów.
– Wzrastałam w środowisku, gdzie były obecne siostry elżbietanki i serafitki, nigdy na oczy nie widziałam żadnej nazaretanki. Nagle na mojej drodze stają nazaretanki w sytuacji zupełnie banalnej: jestem na pielgrzymce, idziemy do Częstochowy, nocujemy w różnych miejscach, zatrzymujemy się w Ostrzeszowie u sióstr nazaretanek. Potem wracam do domu, owszem, w moim sercu jest już wtedy pytanie o powołanie, ale właśnie w kontekście: gdzie? Przez myśli mi nie przeszło, żeby pójść do elżbietanek czy serafitek, które widziałam na co dzień – należałam do chórku, jeździłam na wycieczki z elżbietankami, miałam z nimi dobre relacje, ale nic mnie nie ciągnęło do tego zgromadzenia. Nic mnie też od niego nie odpychało. A gdy pojechałam drugi raz do Ostrzeszowa, weszłam za furtę klasztorną i nie wiem dlaczego, ale czułam, że jestem w domu. Do dzisiaj nie potrafię tego wytłumaczyć. Od tego momentu wiedziałam: tak, Nazaret jest moim domem.
Jako przełożona generalna potrafi Siostra zrozumieć te siostry, które nie miały takiego poczucia całe życie? Które będąc w zakonie, w pewnym momencie – trudno ocenić, czy z ich winy, czy nie – nagle nie czują się jak w domu, nie czują się u siebie?
– Myślę że potrafię. Czasem to jest kryzys, czasem jakieś zaniedbanie własnego powołania – bo człowiek przestał o ten dom dbać i nie jest jego częścią – a czasem, choć rzadko, zdarza się tak, że jest powołanie w powołaniu. Będąc w Nazarecie, ktoś odkrywa, że Pan Bóg wzywa go gdzieś dalej, gdzieś indziej. Trzeba patrzeć też bardzo realistycznie na ten dom. Jeżeli patrzy się zbyt idealistycznie, wówczas gdy coś jest trudne, ucieka się – i to jest błąd. Bo dom jest jak rodzina: są piękne dni, ale są i bardzo trudne. W życiu zakonnym nie zawsze jest pięknie i śpiewamy „Alleluja!”. Są dni, kiedy po prostu idzie się z krzyżem. Myślę, że to w gruncie rzeczy jest sedno życia konsekrowanego: to nie jest droga usłana różami.
Jak przełożony może pomóc odkryć powołanie w powołaniu?
– To jest bardzo trudne i trzeba uważać, bo granica jest cienka. Trzeba rozeznać, czy to jest naprawdę Boże działanie, czy Pan Bóg jej coś daje i ona szuka, czy to jest po prostu jakieś widzimisię. Najważniejsze jest uniknięcie pośpiechu, potrzebny jest czas. Powinno się też odprawić rekolekcje z dobrym rozeznaniem. Trzeba zobaczyć, czy ten motyw pojawił się w momencie przechodzenia przez jakiś kryzys – i może to być jakaś ucieczka – czy to jest coś, co ciągle wraca.
To podstawowa zasada Ignacego Loyoli...
– Dokładnie. To jest też modlitwa, rozeznawanie na kolanach. Ogromną rolę odgrywa tutaj mądre kierownictwo duchowe, żeby takiej osobie pomóc rozeznać także z zewnątrz.
Czy w życiu zakonnym jest miejsce na dialog?
– Tak, można dialogować, rozeznawać wspólnie, można się z czymś nie zgadzać, tylko że w życiu konsekrowanym ślubujemy posłuszeństwo, nie dialog, nie rozeznawanie. I czasem w bardzo kluczowych momentach to jest moje wygrać albo przegrać. Jeżeli będę posłuszna, to nawet jeżeli mój przełożony się myli, w Bożej logice wychodzę na tym lepiej, gdy słucham do końca. I jeśli w pierwszym momencie decyzja przełożonego jest błędna, ale osoba, która szuka, podda się temu, to jeżeli jest to sprawa Boża, ona za chwilę wróci.
Wielu ludzi chciałoby dziś powiedzieć, że będzie więcej osób zakonnych, gdy będzie więcej dialogu, wspólnoty, więcej demokracji, a nie akcentowania posłuszeństwa.
– Zna Ksiądz film Misja?
Znam.
– To pamięta ksiądz zapewne klasyczną scenę, gdy dwóch współbraci rozeznaje ten moment, czy włączyć się do walki z bronią w ręku, czy nie. Reprezentują dwa różne poglądy: podwładny chce walczyć, a przełożony mówi: nie, nie wolno; zaczyna się ostra wymiana zdań i ten ostatni w końcu mówi: słuchaj, ślubowałeś posłuszeństwo, nie dialog – koniec. Myślę, że czasami nie można przekroczyć pewnej granicy, która jest bardzo śliska, zwłaszcza w dzisiejszej rzeczywistości, kiedy wszyscy o wszystkim dyskutują. Sądzę, że nie ma innej drogi dla życia zakonnego jak posłuszeństwo. W naszym charyzmacie nazaretańskim wracamy do korzeni, do Nazaretu: Jezus wrócił do Nazaretu i był im posłuszny. Czy zawsze Józef miał rację, czy zawsze Maryja miała rację? Nie. A Jezus był im posłuszny. W tym posłuszeństwie przez trzydzieści lat przygotowywał się do swojej misji. To jest najgłębsza idea, dla mnie osobiście, największa tajemnica posłuszeństwa Nazaretu.
Jak dobrze budować życie we wspólnocie?
– Mamy na to coraz mniej czasu. To się nie dzieje ot tak: mieszkamy w jednym domu i już jesteśmy wspólnotą. Możemy mieszkać w jednym domu i nie być wspólnotą. A na to, że nie mamy czasu, składa się bardzo wiele rzeczy, m.in. nasze obowiązki zawodowe. Dzisiaj często w rodzinie nie ma czasu usiąść razem przy stole, pobyć ze sobą, każdy wpada o innej porze, zjada kanapkę i wybiega. To się niestety także bardzo mocno przenosi do domów zakonnych: pośpiech. Nie ma czasu, żeby wspólnota siadła razem przy stole. Myślę, że o to trzeba bardzo zawalczyć, bo nie będzie dialogu, jeśli nie będzie spotkania, gdy się nie usiądzie obok siebie.
Czyli między posłuszeństwem a dialogiem jest słowo „spotkanie”?
– Jest spotkanie, jest czas dany sobie. Papież Franciszek pokazuje nam to niezwykle wyraźnie: że ten cały pośpiech musimy wyhamować, stając twarzą w twarz z człowiekiem.