„Józiu, nie krzycz na kolegę, to nieładnie. Tak nie wolno, jak ci nie wstyd?! Taki duży chłopak, a tak się zachowuje” – te przykładowe pouczające w tonie słowa skierowane do dziecka charakteryzują styl, w jakim większość z nas została wychowana. I bynajmniej nie chcę powiedzieć, że nie należy karcić dzieci i ich wychowywać, a nawet karać. Broń Boże. Ale człowiek dorasta, zmieniają się jego poglądy, postawy, również funkcje, które pełni w społeczeństwie. Co jednak pozostaje w głowie „dużego Józia”, który słyszał, jako dziecko, że „tak nie wolno”? Pozostaje wspomnienie: to jest złe. Nie wolno mi krzyczeć na drugiego, nie wolno mi odczuwać gniewu – za to byłem karany. Trzeba więc, by w głowie dorosłego już człowieka dokonał się pewien podział na poziomie myślenia i rozeznawania. Uczucia nie są złe same w sobie – tak jak i nie są dobre. Nie mają one bowiem charakteru moralnego (por. KKK 1762-1775). Dlaczego? Ponieważ pojawiają się w nas spontanicznie i nie są zależne od nas. Cóż ja mogę za to, że pewien typ ludzi postrzegam jako sympatyczny, jest mi z nimi miło, a niektórych (zanim nawet zdążą coś do mnie powiedzieć) postrzegam jako antypatycznych i jest dla mnie trudnością rozmowa czy wchodzenie z nimi w relacje?
Co należy robić z uczuciami?
Po pierwsze, pozwolić im zaistnieć w nas. Nie należy ich wyrzucać z naszej świadomości. Wyrzucone, nie przestają istnieć, ale funkcjonują gdzieś w podświadomości i przez to tracimy nad nimi kontrolę, a one zaczynają kontrolować nas – co jest rzeczą dość niebezpieczną. Dlatego jeśli pojawia się we mnie gniew czy oburzenie, powinienem przyjrzeć się mu i zanalizować: dlaczego rodzi się we mnie to uczucie. Wiele sytuacji w naszym życiu się powtarza (relacje z żoną, mężem, dziećmi, w pracy, relacje z sąsiadami, znajomymi). Jeśli sytuacja zaskakuje nas za pierwszym razem – powiedziałbym, że to rzecz normalna, ale jeśli zaskakuje nas co tydzień ta sama sytuacja od dziesięciu lat… świadczy to o pewnym bezmyślnym sposobie przeżywania życia. Ale idźmy dalej. Słowo Boże zachęca nas do postawy: „Szukaj pokoju i dąż do niego” (Ps 34, 15). Już prawie dwa tysiące lat temu ojcowie pustyni odkryli, że problemy w relacjach z drugim człowiekiem nie tkwią w tym drugim, ale są w nas. Dlatego wyjście na pustynię nie było dla nich formą ucieczki, ale niesamowitym zmaganiem ze sobą, swoją namiętnością, pożądliwością, słabością. Zatem, po pierwsze: pozwalam moim uczuciom być we mnie, po drugie – nazywam je po imieniu: to jest gniew, to jest złość, to nienawiść. Nie należy się bać, jeśli okaże się, że jestem człowiekiem, który się gniewa, nienawidzi i złości. Wszyscy jesteśmy grzesznikami, – o czym ostatnio regularnie przypomina nam nasz kochany papież Franciszek – ale grzesznikami, których Bóg bardzko kocha i chce nam pomagać. Trzeci krok to zadanie pytania: jakie jest źródło moich uczuć, dlaczego właśnie tak reaguję na tę a nie inną sytuację? Demon zawsze straszy nas lękiem, dlatego za większością naszych zachowań stoi również lęk. Mąż boi się, że żona przejmie władzę w rodzinie, dlatego tak reaguje na jej „wynieś śmieci”. Jeśli nie uzmysłowi sobie tego lęku, wówczas ta prosta prośba żony nigdy nie zostanie spełniona. Demon straszy nas, że gdy będziemy robić pewne rzeczy, stanie się nam krzywda i ostatecznie umrzemy. Jedynym rozwiązaniem jest więc spojrzenie na krzyż i otwarcie się na łaskę Jezusa Chrystusa. Jezus pokonał śmierć, pokonał więc i ten lęk, który jest wobec niej, gdyż ona już nie istnieje. Jesteśmy ludźmi – owo dumne homo sapiens – człowiek myślący, stworzenie rozumne. Bóg zaprasza nas, byśmy działali i funkcjonowali nie jak zwierzęta, na sposób instynktowny, ale właśnie jak ludzie, stworzeni na obraz Boga.
Dobra nowina
Jesteśmy często bezradni wobec swoich uczuć, ale Bóg nie patrzy na nas przez pryzmat uczuć, tylko decyzji i działań. Żonę nie interesuje głównie (choć w jakimś stopniu też) czy mąż ją kocha na poziomie uczuć, ale czy rozmawia z nią po powrocie z pracy, czy się nią interesuje – ostatecznie chodzi więc o fakty, czyny, działania. A te nie zawsze muszą odzwierciedlać nasze nastawienie emocjonalne. Kiedy idę spowiadać do konfesjonału, z punktu widzenia moralnego obojętne jest, czy robię to z „dziką rozkoszą”, czy po prostu spełniam (nawet bez entuzjazmu) swój obowiązek wynikający z przyjęcia święceń kapłańskich i bycia na parafii – ważne jest, bym był, spowiadał i służył.
Dlatego jeśli jakieś wydarzenie wzbudza we mnie „złe” uczucia, muszę właśnie przejść ową drogę: przyjęcia tego, co czuję, nazwania po imieniu, zadania sobie trudu (z reguły trochę później niż to wydarzenie) i znalezienia przyczyny takiego zachowania, a ostatecznie zaproszenia do tego wydarzenia Jezusa Chrystusa. Jest kłamstwem, że „to przez ciebie się denerwuję”. Denerwuję się tylko i wyłącznie, ponieważ problem jest we mnie. Ty jedynie jesteś „pomocą”, wysłannikiem Boga, który pokazuje mi moje nieuporządkowanie. Oczywiście nie wszystkich „wysłanników Boga” przyjmujemy z życzliwością, skoro demaskują nasze ciemne strony i niepoukładane relacje...
Wszystko to jednak byłoby tylko moralizmem, gdyby nie dobra nowina, którą Bóg ma dla każdego z nas: Jezus Chrystus stał się człowiekiem, przyjął naszą grzeszną i słabą naturę. Umarł na krzyżu i zmartwychwstał, zwyciężając szatana, grzech i śmierć, i tę nową naturę, naturę Boga, Tego, który kocha, pragnie podarować tobie i mnie za darmo. Jezus kocha każdego, nikogo nie potępia, nikogo nie odrzuca i nikim nie gardzi. Dla mnie i dla ciebie – ludzi, którzy jesteśmy egoistami i gonimy tylko za tym, co dla nas „pożyteczne”, to czysta abstrakcja i utopia nie z tej ziemi. Ale dla Boga to jest możliwe. Jeśli Bóg zamieszka w Tobie, wówczas Jego postawy będą twoimi. To jest właśnie tajemnica chrztu – zamieszkanie Boga w człowieku.
Działanie Boga w grzeszniku
Bóg pragnie w nas zamieszkać i objawiać się światu. Nasz wysiłek powinien więc zmierzać nie do walki ze swoimi słabościami (gdyż z tym sobie nie poradzimy), ale do przyjęcia Boga do naszego serca. Tu modlitwa, sakramenty, Słowo Boże stają się pomocą i ratunkiem, a nie smutnym obowiązkiem wierzącego. Nie oznacza to również, że bycie chrześcijaninem to brak pokus, nieodczuwanie lęku, gniewu czy nienawiści. Nic bardziej mylnego! Bóg nie odbiera nam tych uczuć, ale daje nam łaskę, którą jest Jego miłość, by nie działać zgodnie z naszą naturą „starego” człowieka, ale zgodnie z naturą „nowego” człowieka, żyjącego w nas Boga. Dlatego do końca życia pozostaniemy grzesznikami, ludźmi słabymi, podlegającymi pokusom, targanymi namiętnościami, ale jeśli będziemy robili Bogu miejsce w sobie, wówczas pomimo doświadczanych negatywnych uczuć nasze działanie będzie działaniem miłości – gdyż będzie działał w nas Bóg.