Kiedy dowiedzieli się, że spodziewają się trzeciego dziecka, pani Renata była już po czterdziestce. Ludzie kwitowali, że pewnie im się przydarzyło. – To nie tak, zawsze chcieliśmy mieć trzecie dziecko – mówią państwo Bieńkowscy ze Skawiny.
– Pamiętam, jak rodzice powiedzieli nam o tym – wspomina córka Marysia, studentka. – Początkowo myśleliśmy z bratem, że to żart. Ale okazało się, że nie. Cieszyliśmy się! Poszłam wtedy na pielgrzymkę, żeby prosić Matkę Bożą o szczęśliwe rozwiązanie dla mamusi. Tam jednak zastała mnie wiadomość, że dziecko jest martwe i potrzebny zabieg – opowiada Marysia. – Pamiętam, że w nerwach i z płaczem poszłam do kościoła, przed ołtarz i wygarnęłam Maryi, co o tym myślę. Miałam do Niej straszny żal – wspomina.
– Prosiłam lekarza, żebyśmy poczekali z zabiegiem, ale on twierdził, że nie ma na co. I wtedy, bez jego wiedzy pojechałam do innego specjalisty. W gabinecie powiedziałam, że źle się czuję i proszę o zbadanie. I potwierdziło się najgorsze. Bardzo to przeżyłam – wyznaje pani Renata.
Z przeprosinami na pielgrzymkę
Od tamtych wydarzeń minął okrągły rok. I niespodzianka. Okazało się, że Bieńkowscy znów spodziewają się maleństwa. – Pamiętam, że kiedy tylko się dowiedziałam modliłam się ze łzami: Panie, proszę, żeby dziecko żyło. Ja już nie chcę drugi raz tego przechodzić.
Marysia znów wybrała się na pielgrzymkę. – Poszłam, żeby przepraszać Matkę Bożą, za moje słowa sprzed roku. To była najtrudniejsza pielgrzymka. Miałam skurcze, nie mogłam ruszać nogami, słabłam na postojach. Ale byłam uparta. Wstawałam i szłam dalej. Z bólem, ale o własnych siłach. I dotarłam na Jasną Górę.
Kogo tylko mogli prosili o modlitwę za poczęte dziecko. Domowy Kościół, do którego należą, zakonników, księży, siostry. Szturm do nieba trwał, a u pani Renaty znów stwierdzono komplikacje. Konieczny był szpital. – Po wizycie u lekarza płakałam. Wracałam do domu sześć godzin sama, w okropnych korkach i ze straszną myślą, że muszę iść do szpitala, bo i temu maleństwu coś zagraża.
Następnego dnia wraz z mężem na korytarzu szpitalnym spędzili dwie godziny, bo nie było miejsca. Wreszcie nocne USG, mają dziewczynkę. „Tętno pięknie ci bije córeczko. Kocham cię bardzo. Trzymaj się tak dalej, bądź dzielna” pani Renata zapisała tego dnia w szpitalnym dzienniku.
Kruszynka
To był szósty miesiąc. Rozpoczął się przedwczesny poród. W swoim dzienniku zapisała potem wspomnienia tych chwil. „Skurcze, kroplówka, skurcze, źle to znoszę, bóle się nasilają. Przyszli lekarze i mówią, że poród, jeszcze USG, szybko na salę, jadą ze mną jak szaleni. Przygotowują do normalnego porodu, a ja przecież miałam mieć cesarkę. I mówię im to. Potem słyszę krzyk: – Gdzieście ją przywieźli! – w pędzie wracają ze mną na inną salę, ogromne tempo. Potem zasnęłam. Obudziłam się wreszcie. Mam córeczkę, kruszynkę. Waży 1 kg”. Pan Mariusz wraz z najstarszą Marysią do szpitala dotarł zaraz po porodzie. – Podszedł do mnie lekarz i pyta, czy chcę ochrzcić córkę. Tak. Chcę… Wybór imienia. Mieliśmy na to 30 sekund. Asia. Będzie mieć na imię Joanna. Zrobiłem jej znak krzyża na czole. Śliną. Nawet nie wiedziałem, czy to będzie ważne. Ale nie było żadnej wody i nie było czasu. – Asia była wtedy taka mała, że na główce zamiast czapeczki miała założoną niemowlęcą skarpetkę, która i tak była luźna – wspomina Marysia.
Mama tu, córka tam
Wtedy życie ich rodziny wywróciło się do góry nogami. Mama leżała w jednym szpitalu, córeczka w drugim. Co trzy godziny potrzebowała pokarmu. Pan Mariusz jeździł więc do żony, zabierał pokarm, a potem do córki, żeby go dostarczyć. I tak w kółko.
– Po porodzie przywieźli mnie na salę. Zaraz za mną inną panią, a za moment jej dziecko w łóżeczku. Musiałam się odwrócić, żeby nie patrzeć. Płakałam. Myślałam, że mi serce pęknie. Moje maleństwo było gdzieś daleko, a ja tu. Nie mogłam jej przytulić, dotknąć, nawet zobaczyć – ze łzami opowiada pani Renata.
Zrobili zdjęcie Asi i przywieźli mamie. Miała tylko tyle. A Asia, na drugim końcu Krakowa, w inkubatorze, z tysiącem rurek popodpinanych do maleńkiego ciałka walczyła o życie. Ale mama nie do końca o tym wiedziała. – To ja rozmawiałem z lekarką. Cieszę się, że żony przy tym nie było – wspomina pan Mariusz. – Ona suchym głosem powiedziała mi, że dziecko nie ma wykształconego serca ani płuc, że oni niewiele mogą i wszystko zależy od małej, na ile będzie silna. Nigdy podczas tych rozmów nie usłyszałem, że jest dobrze. Przyjeżdżałem do Asi i jeśli widziałem, że leży w inkubatorze, że rusza rączką, wiedziałem, że jest stabilna. Ale lekarze mówili, że nigdy nic nie wiadomo. A potem jechałem do żony i nie mogłem jej wszystkiego powiedzieć, bo ona sama była w kiepskim stanie – opowiada.
Płakałam ze wzruszenia
Pani Renata rzeczywiście powoli wracała do siebie. – Nie mogłam się pozbierać po tym porodzie. Przetaczali mi krew. Miałam anemię, byłam bardzo słaba. W końcu jednak dostałam wypis i wreszcie mogłam zobaczyć moją córeczkę. Pojechali do szpitala. – Żona ledwo szła, taka była słaba. – Kiedy weszłam na tę salę, płakałam ze wzruszenia. Tyle inkubatorów, jeszcze nie wiedziałam, w którym jest moje maleństwo. Tyle sprzętu, wszystko pikało, brzęczało, piszczało. Musiałam umyć ręce, raz i drugi. I wreszcie podeszłam. Była taka maleńka. Jak moja dłoń. I miała tyle rurek. W każdej stopce, rączce, pod kolanem, w głowie i jeszcze sondę pokarmową. Ale była stabilna i powoli nabierała sił. Do czasu.
To była sepsa
– Przyjechaliśmy pewnego dnia i zastała nas wiadomość, że Asia ma „zakażenia całego organizmu”. Trzeba zrobić badanie, by dowiedzieć się, jaka bakteria to spowodowała i podać antybiotyk. Znów przerażenie. Jak to się skończy? Czy zdążą? Czy ona to wytrzyma? Ale lekarze cudem za pierwszym razem trafili na właściwą bakterię i dzięki szybkiej interwencji uratowali Asię. – To była sepsa. Nie chcieli nam tego powiedzieć wprost, ale Marysia zapamiętała łacińską nazwę, którą potem sprawdziliśmy w internecie – dodaje pan Mariusz.
I znów było coraz lepiej, do tego stopnia, że dziewczynka miała być już wypisana ze szpitala. I znów uderzenie. Rodzice dostają wiadomość – dziecko słabnie. Przenoszą ją na intensywną terapię. – Jadę do szpitala i znów zastaję ją podłączoną do wszystkich sprzętów. Lekarze: – Asia ma bakterię we krwi i moczu. Musimy zrobić badania, by wykluczyć zakażenie układu nerwowego. Zdrętwiałam, opadłam bez sił na krzesło i łzy popłynęły mi po policzkach. Jezu, prosiłam, ratuj! Maryjo błagam, ja już nie mogę – wspomina pani Renata, próbując ukryć łzy, które mimowolnie napływają na samo wspomnienie tamtych chwil.
Asia ma mieć punkcję w godzinie miłosierdzia. A Marysia egzamin, ale rzuca wszystko i przyjeżdża, by towarzyszyć mamie. Obie płaczą i modlą się. Okazuje się jednak, że układ nerwowy jest w porządku. Asi znów się poprawia. – Ja naprawdę nie wiem, jak ludzie niewierzący radzą sobie w takich chwilach – dodaje poważnie pan Mariusz.
Jak można je zabijać…
Dziś Asia ma dwa latka. Wspaniale się rozwija. Nie ma żadnych powikłań właściwych wcześniakom. Z tamtego czasu zostały jej tylko małe blizny na rączkach po wenflonach. Jest zupełnie zdrowa. – W największych trudach doświadczaliśmy opieki Matki Bożej. Ja będąc w szpitalu przez cały czas modliłam się na różańcu. Miałam palce odciśnięte od paciorków – wspomina pani Renata. – Pamiętam też, że będąc w sali z inkubatorami i widząc walkę o życie tych maleństw, myślałam sobie, że to jest niewyobrażalne, jak można takie dzieci zabijać. – Najmłodsze z nich miało 22 tygodnie, a więc urodziło się w piątym miesiącu – wtrąca pan Mariusz. – Każdy powinien chyba tam przyjść i zobaczyć takie dziecko, bezbronne, o przeźroczystej skórce. To Pan Bóg jest tym, który daje życie i tym, który je odbiera. On z każdej, nawet najcięższej sytuacji jest w stanie wyprowadzić dobro, bo to do Niego należy ostatnie słowo.