Jedno mogę obiecać na pewno: ten tekst nie będzie traktował o Ruchu Palikota ani o jego parlamentarnej krucjacie przeciw wszelkim przejawom chrześcijaństwa. Ileż można. Wystarczy, że wałkują to do znudzenia na co dzień mainstreamowe media – z pozorną troską pytające z okładek o kondycję Kościoła w Polsce. Tyle tylko, że pod ową maską fałszywego zatroskania i rozdzierania szat nad rzekomą pychą, lenistwem oraz nieumiarkowaniem Kościoła, czai się tak naprawdę z trudem skrywana schadenfreude – radość z powodu problemów polskiego katolicyzmu.
Oczywiście, nie można udawać, że problemu Palikota zupełnie nie ma, ale warto do niego przyłożyć właściwe proporcje: to nie jest główny element sceny politycznej, co najwyżej pewien odnośnik definicyjny. Jedyne sensowne i warte uwagi pytanie dotyczące tzw. palikotyzacji życia publicznego brzmi więc: jak wobec tego zjawiska zachowają się inni gracze polskiej sceny politycznej?
Perskie oko Platformy
Nasycona powtórnym wyborczym zwycięstwem Platforma Obywatelska musi teraz policzyć się na nowo: tylu a tylu liberałów, tylu konserwatystów, a tylu ideologicznie obojętnych. Z tej powyborczej arytmetyki wyłoni się dopiero jako taka wizja kierunku działań klubu parlamentarnego PO. Znając Donalda Tuska, najwięcej znów będzie jednak zależało od polityki sondażowych słupków. A te na razie nie wskazują na jakąś diametralną zmianę życiowych postaw naszych rodaków. Wartości konserwatywne nadal dominują nad troską o „zdrowie reprodukcyjne” czy „kulturowe definiowanie płci” – tego typu nowinkom Polacy w zdecydowanej większości mówią nadal „nie”. I tego Donald Tusk będzie się raczej trzymał. Przynajmniej na razie.
Trzeba oczywiście stale pamiętać o tym, że obecny szef rządu od dawna traktuje wartości chrześcijańskie w sposób czysto instrumentalny, a jego deklarowane przywiązanie do Kościoła ujawnia się z reguły przy okazji kuglarskich sztuczek w rodzaju pamiętnego ślubu kościelnego tuż przed wyborami prezydenckimi w 2005 r. Ale właśnie pragmatyzm szefa Platformy sprawia, że nie zaryzykuje on nagłego obyczajowego salta w tył. Choć zapewne
będzie też próbował pogrywać na obie strony: jedną ręką przeżegna się podczas procesji, drugą machnie przyzwalająco na prace nad liberalnym projektem ustawy regulującej kwestie zabiegów in vitro. Będzie to jednak raczej puszczanie piarowskiego perskiego oka niż rzeczywista wola nowych systemowych rozwiązań w kwestiach „drażliwych” obyczajowo.
I to nawet biorąc pod uwagę fakt, że Palikot pozostaje dziś głównym rywalem PO do względów „młodych, wykształconych i z dużych miast”.
Gwałtowna zmiana ideologiczna w Platformie jest też nieco utrudniona przez prawdopodobnego starego-nowego koalicjanta PO: ludowcy nie zwykli bowiem odchodzić od konserwatywnego kierunku w sprawach obyczajowych, wyznaczanego przez tradycyjną ludową pobożność – bo takiej postawy oczekuje od nich wiejski elektorat i z tego – na równi z walką o dopłaty dla rolnictwa – są rozliczani przy wyborczych urnach.
Istnieje więc w zasadzie tylko jedna możliwość, aby Platforma wykonała ideowo-obyczajową woltę – ale klucz do aktywacji tej opcji dzierży w swoich rękach sam Jarosław Kaczyński.
Cień Machiavellego
W przypadku Prawa i Sprawiedliwości niby wszystko jest proste i jasne. Partia Jarosława Kaczyńskiego programowo ma wypisane na politycznych sztandarach hasło „Bóg, Honor, Ojczyzna”. Ale zdarzało się w przeszłości – i to wcale nie tak rzadko – że ponad te wartości stawiano hasło: partia. Tak było choćby w przypadku ideowego starcia z Markiem Jurkiem i skupioną wokół niego grupą posłów zaangażowanych w działalność pro-life. W imię partyjnej dyscypliny i doraźnych strategicznych celów Kaczyński poświęcił wówczas wyższe hasła, bezpardonowo pacyfikując jurkowców.
Tym razem pokusa jest innego rodzaju: PiS może zechcieć próbować grać wartościami religijnymi w ten sposób, że ustawi się po jednej stronie barykady w pozycji jedynego obrońcy chrześcijaństwa, a wszystkie pozostałe formacje wypchnie na jej drugą stronę, jako partie antyreligijne i antyklerykalne. Czyli spróbuje popchnąć Tuska w ramiona Palikota – licząc na kompromitację obu polityków. Jeśli jednak Jarosław Kaczyński rzeczywiście spodziewa się oczyszczenia chadeckiego poletka z wszelkiej innej politycznej reprezentacji, no to jest to taktyka przypominająca trochę strzelanie z miotacza ognia do wszystkiego, co się rusza. Bo jeśli rzeczywiście wszystko co chrześcijańskie w polityce zacznie się kojarzyć z PiS-em, to taka sytuacja wcale nie musi okazać się korzystna dla polskiego Kościoła. Po pierwsze dlatego, że polityczne podziały w polskim społeczeństwie są na tyle silne, że musiałyby wówczas przenieść się także i na Kościół. A po drugie, bo przepisem Donalda Tuska na polityczny sukces jest jak najwyraźniejsze różnienie się od Jarosława Kaczyńskiego. Jeśli więc jeden z nich ustawi się w roli konserwatywnego monopolisty – a polscy wyborcy zaakceptują ten podział – wówczas ten drugi rzeczywiście gotów przejść całkowicie na stronę sił „postępu” i „neutralności światopoglądowej”.
Dziś taki scenariusz wydaje się jednak mało realny, ponieważ polski tradycyjny – a więc katolicki – wyborca to nadal łakomy kąsek dla niemal wszystkich graczy naszej sceny politycznej. Ani Tusk, ani Pawlak, ani nawet przyszły szef SLD nie zechcą więc dobrowolnie przestać zabiegać o względy katolickiego elektoratu.
Podobnie jak niezbyt prawdopodobna jest wolta w drugą stronę, czyli nagłe zbliżenie obu głównych rywali wobec rosnącego zagrożenia ze strony antyklerykalnych ugrupowań parlamentarnych. Ale takie rzeczy to już niestety nie w naszej polityce.
Rozdroże SLD
W najdziwniejszej sytuacji znalazł się dziś Sojusz Lewicy Demokratycznej. Wraz z pojawieniem się w parlamencie zwolenników Janusza Palikota SLD straciła bowiem swoje najważniejsze atuty: monopol na antyklerykalizm, uprzywilejowaną pozycję trybuna głoszącego lewicowe hasła społeczne i mit ugrupowania próbującego wprowadzać pod polskie strzechy modne obyczajowe nowinkarstwo z Zachodu. Jedyny kapitał, jaki w zasadzie pozostał postkomunistom, to sentyment do PRL-u, deklarowany przez coraz bardziej topniejące grono „średnio-starszych” sympatyków lewicy.
Cóż więc może zrobić mocno przetrzebione SLD, naciskane przez młodszą, radykalniejszą i bardziej „trendy” wśród polskiej bananowej młodzieży konkurentkę? Pójdzie na licytację w radykalizmie? Jeśli tak, to raczej kiepsko na tym wyjdzie – no bo co może zaoferować mało wiarygodna, za to podstarzała panna bez posagu, tracąca grono dawnych adoratorów na rzecz znacznie młodszej i atrakcyjniejszej rywalki z czystą hipoteką? W antyklerykalizmie i tak zresztą eseldowcy nie wygrają z ludźmi Palikota. Tych ostatnich namaścił wszak jednoznacznie sam Urban, przystawiając swój wątpliwej jakości znak towarowy do wszystkiego, co najbardziej obrzydliwe i prymitywne w antyklerykalnej palikotowej nagonce.
I dlatego właśnie wśród niektórych, co bardziej przytomnych działaczy SLD pojawia się, na razie nieśmiało artykułowana myśl, że może warto byłoby w tej sytuacji nawiązać do etosu przedwojennego PPS-u i stać się taką „patriotyczną” polską lewicą. A więc skupić się na postulatach gospodarczo-socjalnych – licząc na złą koniunkturę gospodarczą i rosnącą niechęć do „kapitalistów-wyzyskiwaczy” – a mniej na hasłach obyczajowych, a przynajmniej nie jawnie antyklerykalnych. To mogłoby być nawet zabawne: przywoływanie ducha Żeromskiego przez pogrobowców Róży Luksemburg pod pistoletem palikotowego radykalizmu. Kto wie, może nawet byłaby to pierwsza prawdziwa próba zmazania niezmywalnego piętna PZPR?
Niezależnie jednak od tego, jak ostatecznie potoczy się scenariusz najbliższych lat w polskiej polityce, już dziś można zaryzykować stwierdzenie, że sejmowy układ sił oraz bilans politycznych interesów bynajmniej wcale nie sprzyja ludziom Palikota. Naprawdę. A dyżurne gadające głowy niech sobie mówią, co chcą.