Logo Przewdonik Katolicki

Idealnie nie trafiam w czas

Marzenna Plewa-Dziurdzia
Fot.

Z Mieczysławem Szcześniakiem rozmawia Marzenna Plewa-Dziurdzia

 

 

Mieczysław Szcześniak – utytułowany wokalista jazzowy, soulowy i popowy. Laureat wielu konkursów, przeglądów oraz festiwali w Polsce i za granicą. Właściciel jednego z najlepszych głosów wśród polskich wykonawców. Urodzony w Kaliszu, od ubiegłego roku jest jego ambasadorem. Akcja wideoklipu do jedynej piosenki z polskim tekstem zapowiadającej najnowszą płytę Mietka Rzeczy dzieją się – w reżyserii Patrycji Woy-Wojciechowskiej – rozgrywa się w mieście nad Prosną. Premiera pierwszego anglojęzycznego krążka Szcześniaka Signs, współprodukowanego przez Wendy Waldman, zapowiadana jest na koniec tego roku.

 

Dlaczego Pan śpiewa?

 

– Dlaczego śpiewam? Bo mam taki talent i naprawdę to lubię.

 

Pański talent przechodził kolejne etapy rozwoju, a słucham tego, co Pan śpiewa od dawna. Jaka jest różnica między Mieczysławem Szcześniakiem wykonującym tekst Jestem luźny tak… a tym, który uczestniczy w warsztatach i koncercie Gospel Joy? Co się w Panu zmieniło?

 

– Nie zmieniło się wiele oprócz doświadczenia, dojrzałości w głosie i muzykowaniu oraz bardzo świadomym decydowaniu się na słowa i poczynania życiowe. Jest tak, że piosenki to zapis mojego życia, jak pamiętnik.

 

Chciał Pan być aktorem.

– Miałem pomysł na szkołę aktorską. Zrezygnowałem w pociągu do Łodzi, dokąd jechaliśmy z kolegą składać dokumenty. Podczas tej dwugodzinnej podróży uświadomiłem sobie, że jako aktor będę bardzo zależny od całego sztabu ludzi, a to mi nie odpowiada. Bycie aktorem jest poza tym tak trudnym zawodem…

 

A bycie wokalistą jest łatwe?

– Daje dużo więcej wolności artystycznej, ma w sobie zdecydowanie mniej zależności.

 

Naprawdę?

– Wybiera się i tworzy piosenki w zasadzie samotnie, niezależnie. Później dopiero trzeba „dzieło” pokazać światu i wtedy występuje ten cały szereg zależności, bo pomiędzy odbiorcą i twórcą są media, które twórczość udostępnią bądź nie. Dzięki temu istnieje się w świadomości ludzi albo nie ma takiej szansy. Sam proces twórczy jest autonomiczny i zależy od koncepcji muzyka i jego wyborów. Praca aktora zaś jest pełna takich zależności prawie na każdym etapie.

Wtedy, przed laty, w tym pociągu pomyślałem, iluż to ludzi będzie ciosało mi kołki na głowie i prowadzało na bardzo krótkim pasku, ilu będzie mnie oceniało, zanim cokolwiek pokażę, zanim zdążą mnie poznać. Jak wiele stereotypów trzeba będzie przełamać i masek przy tym zdjąć (to akurat byłoby ciekawe i „opłacałoby się” tego doświadczyć).

Pomyślałem, że w muzyce znajdę więcej wolności, którą sobie cenię i jej potrzebuję. W związku z tym kolega złożył dokumenty, zdał do łódzkiej filmówki, a ja w ogóle nie wystartowałem. Miałem tę pewność…

 

?

– Zaowocowała ona niezdaniem egzaminów wstępnych do Akademii Muzycznej w Katowicach (na Wydział Jazzu i Muzyki Rozrywkowej – przyp. red.).

 

Przyznaję, że byłam wtedy zaszokowana tą informacją. Taki talent, głos. Co się wydarzyło?

– To był dla mnie trudny czas. Po latach sądzę, że zadecydowało parę zależności, faktów z mojego życiorysu…

 

Czasami w szkołach artystycznych w ramach selekcji wstępnej odrzucani są ludzie z osobowością, pomysłem na siebie, bo komisja nie widzi w nich tworzywa do ukształtowania. Czy to był ten „paragraf”?

– Z tego, co wiem, to był zbiór różnych przyczyn. Wybrałem nietypowy repertuar. Wszyscy śpiewali standardy jazzowe, a ja oprócz obowiązkowej klasyki wykonałem piosenkę Steve Wondera I`ve just called to say I love You.

 

Ooo…

– Wykonanie z pianinem, gitarą, trochę z przymrużeniem oka. Nietypowa aranżacja, inny repertuar od pozostałych zdających, którzy śpiewali jazz bardziej na poważnie, improwizowali itd. To po pierwsze, a po drugie – byłem wtedy tuż po występie na Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze. Rok 1985, a wtedy taki udział był odczytywany prawie jak manifest polityczny.

 

Swego rodzaju stygmatyzacja w środowisku muzycznym?

– Tak. Wiem, że to też miało wpływ na opinię komisji egzaminacyjnej, gdyż patrzono na mnie przez ten pryzmat. Wtedy zamiłowanie do sztuki rosyjskiej nie było mile widziane. Dobrze znałem rosyjski, śpiewanie po rosyjsku mi się podobało. Ceniłem też kulturę ludową Kresów Wschodnich, bo miałem Kresowiaków w rodzinie. Rosłem w takim środowisku. Uwielbiałem tę rzewność muzyki, literatury, mentalności i nadal tak czuję.

To ważny element polskiej duszy, bo przecież jesteśmy Słowianami. Czasami – z powodów historycznych – tak wiele potrafimy wypierać. Artyści w ogóle nie powinni być tak ograniczani, ale to silne polskie uwikłanie w historię robi swoje. Nie miałem wtedy takiej świadomości politycznej jak ludzie z wielkich miast. Nie kontestowałem rzeczywistości jak punkowcy, chociaż jestem z pokolenia Kazika Staszewskiego i T.Love. Miałem kompletnie inne zainteresowania muzyczne.

Słuchałem czarnej muzyki. Nie interesował mnie rock, szukałem rzeczy bardziej skomplikowanych harmonicznie, rytmicznie, kompozycyjnie. W duszy grało mi na czarno. Moje ucho przyciągały bogate soulowe głosy opowiadające niezwykłe historie. Komplikacje techniczne śpiewu, w którym jest wiele duszy, ekspresji, niesamowitych barw były dla mnie jak magnes. Interesowało mnie to bardziej niż rockowy manifest i socjologizowanie. To było dla mnie za mało, ale lepiej się sprzedawało. Zawsze.

Ja też mogłem kontestować. Mogłem zrobić tzw. karierkę, byłem na początku profesjonalnej drogi. Nie żałuję, że wybrałem swoje, chociaż nie spodziewałem się ceny. Środowiska medialne i rockowe po prostu mnie nie akceptowały, a to utrudniało życie. U siebie czułem się w środowisku jazzowym.

 

Śpiewał Pan kompozycje znakomitych muzyków, występował z zespołami jazzowej czołówki – String Connection, Walk Away, Sławomir Kulpowicz Group…

– I Fun Factory. Przyjechałem kiedyś do Wrocławia, gdy po stanie wojennym reaktywowano Przegląd Piosenki Aktorskiej, którym byłem żywo zainteresowany. W ulicznych ogłoszeniach „Merkury” znalazłem anons o naborze kandydatów do chórku funkowego teamu Marka Błaszczaka. Postanowiłem zadzwonić. Wszedłem do budki telefonicznej, wrzuciłem monetę i wybrałem numer podany w ogłoszeniu – prywatny numer lidera Fun Factory. Gdy się zgłosił, zamurowało mnie i… odłożyłem słuchawkę. Stałem w tej budce i wiedziałem, że jeśli się nie odważę, nie wykorzystam szansy.

Zadzwoniłem jeszcze raz, opowiedziałem coś o sobie i Marek Błaszczak zaprosił mnie do swego mieszkania, w którym miał czerwone ściany, pełno basów i innych wypasionych elektronicznych sprzętów. Puścił mi muzykę, a ja „wykonałem plecy”, byłem zachwycony. Nie miałem pojęcia, że w Polsce tworzy się takie rzeczy. Przez ładnych parę miesięcy dojeżdżałem z Kalisza do Wrocławia. Nikomu nie mówiłem, że nie byłem stamtąd. Spałem gdzieś, chodziłem na nocne imprezy albo późną nocą wracałem do Kalisza. W czwartej klasie liceum przeniosłem się do Wrocławia, ale ostatecznie wróciłem do Kalisza zrobić maturę. Miałem już dwuletnie spóźnienie…

 

„Doktorat z trzeciej klasy LO”, prawda? Co się stało ze wzorowym uczniem Szcześniakiem?

– Byłem trudną młodzieżą, grzeczną, ale trudną. Uczyłem się z przyjemnością, ale tego, co mnie najbardziej interesowało, inne obowiązki szkolne zupełnie przestały mnie zajmować. Dużo wagarowałem, przyznaję. Robiłem to w specjalny sposób. Zostawałem w domu, zamiast iść do szkoły i czytałem, ile się tylko dało.

Oprócz tego – w swoim rozumieniu – zaangażowałem się politycznie, głównie przez kaliskich jezuitów, którzy głosili niepodległościowe kazania. Chodziłem na manifestacje itd. Któregoś dnia złapała mnie milicja, bo stanąłem w obronie kobiety, którą zomowcy ciągnęli za nogi po kostce brukowej. Wpakowali mnie na 24 godziny do „pięknego pocarskiego więzienia” w Kaliszu. To była tylko doba, „ścieżki zdrowia” nie przeżyłem, ale zostało fatalne wrażenie. Paradoks, jeden z wielu w moim życiu.

Ostatnie, trzecie podejście do trzeciej licealnej wykonałem w Turku. Potem to doświadczenie z Fun Factory. Sporo wtedy jeździłem: Turek–Kalisz–Wrocław–Kalisz, w końcu matura. Zastanawiałem się, dokąd mnie zaprowadzi ta droga, ale byłem jej ciekawy. Z pokorą przechodziłem wszystkie próby, pomagała mi pasja.

Dziś młodzi ludzie często pytają mnie o radę. Tworzą, śpiewają i od razu sami się ograniczają, zamartwiając się, komu to się spodoba, kto to wyda, kto kupi. To nie jest najważniejsze, nie może być barierą rozwoju, nie tylko na początku, ale zawsze. Jeśli artysta ma takie dylematy, to sztuka nie jest drogą dla niego – powinien od razu zdecydować się na totalną komercję i niczym innym nie zawracać sobie głowy. Pasja daje wielkie spełnienie, satysfakcję, nagrody, ale wymaga świadomych decyzji. Trzeba umieć ją nieść.

 

Nową płytę produkuje Wendy Waldman – autorka sukcesów artystycznych i komercyjnych wielu uznanych wykonawców, jak Vanessa Wiliams. Jak do tego doszło?

– Pracuję z nią od 4 lat, od czasu gdy Bryan Allan, Szkot mieszkający w Polsce, zorganizował projekt „Poland? Why not?”. Wtedy do Polski zaproszono znanych amerykańskich kompozytorów i producentów. Ja akurat byłem w trasie i spóźniłem się na ten „zlot”, Wendy też przyleciała 2 dni później. Nie braliśmy udziału w losowaniu par. Byliśmy na siebie skazani. Pierwszego dnia – ona zmęczona, wprost z samolotu z Kalifornii, a ja za nią, weszliśmy do studia i zrobiliśmy pierwszą piosenkę.

Następnego dnia przygotowaliśmy drugą. Spodobało nam się to. Wendy wróciła do Polski po dwóch miesiącach, żeby sprawdzić, czy jej się nie wydawało – jak zwykła mówić.

Wendy zaczęła się intensywnie uczyć Polski z podręczników Normana Davisa. Robiła to zadziwiająco rzetelnie. Wymienialiśmy się życiowymi doświadczeniami. Jak dwoje podróżników, bo oboje lubimy poznawać świat, przy czym Wendy bardziej chłonie miejsca, a ja „zwiedzam ludzi”. To jest dla mnie bardzo ważne i inspirujące.

Latając do Stanów, zawsze na około dwa tygodnie, musiałem pokonać parę rzeczy w sobie. Jako dość nieśmiałe chłopię, z angielskim niezaawansowanym, nie rozumiałem wielu niuansów. Praca w USA wymagała ode mnie nieustająco wielkiego skupienia, nawet wtedy, gdy tak się nie wydawało. Miałem kryzys dopiero po trzech latach… Każdemu jednak życzę tak nieoczekiwanego zdarzenia w życiu.

 

Nowy krążek zatytułował Pan Signs. Co Autor miał na myśli – czytanie, rozumienie, konstruowanie?

– Znaki i symbole to myśl przewodnia tej płyty. One są w świecie niepojmowalnym jak kierunkowskazy na niezbadanych drogach. Tylko za pomocą znaków i symboli możemy coś zrozumieć, opisać, coś przyswoić, jak myślę. Nasze niezwykłe spotkanie z Wendy – ludzi i twórców z bardzo odmiennych kultur – ma wiele poziomów. Jednoczy nas nie tylko muzyka, pasja do sztuki, ale także świat spirytualny, podobne myślenie o nim… I emocjonalna inteligencja – rześkie źródło poznania.

 

Dekalog?

– Tak, jak najbardziej. Wspólne wartości, podobna wrażliwość. Wiele doświadczeń, prozaicznych, życiowych, także mamy wspólnych. Wiem, że zdobyłem kolejną przyjaźń na całe życie. Jestem o tym przekonany.

 

Nawet z zastrzeżeniem, które poczynił Pan przed laty, że przyjaciół ma się niewielu i spotyka się ich bardzo rzadko?

– Tak, tak, ale wiem, co mówię po czterech latach. Po tej przysłowiowej beczce soli to się okazuje któregoś dnia i jest. Po złym i dobrym czasie w relacji. Chodzi o polubienie drugiego człowieka, bo lubienie większe jest niż kochanie. Ono z naddatkiem może uprzyjemnić i dowartościować życie. Przyjaźń, jeśli mówimy o prawdzie i emocjach, jest rodzajem miłości.

Był Pan ministrantem, jako dziesięciolatek wygrał kaliski Sacrosong. Od 1993 r. bardzo się zaangażował w koncerty i nagrania New Life Music i zniknął z rozgłośni radiowych.

– Tak, opinie innych ludzi na temat mojego zaangażowania religijnego w zasadzie mnie nie obchodziły. Decyzje mediów i niektórych osób po prostu często utrudniały mi życie. Z podobnych powodów „za komuny” miałem ciężko jako artysta nie idący z prądem. Wprost idealnie nie trafiam w czas. Teraz, w tzw. nowej rzeczywistości znów nie stanąłem „pod rząd”. Miałem za dużo „odnośników religijnych” w twórczości? Ja tego kompletnie nie rozumiem. Większość sztuki ma ścisłe związki z duchowością – bez względu na to czy wywodzi się z czasów pogańskich, czy z naszego kręgu judeochrześcijańskiego, nie wiem, o co chodzi…

Nagle w tych ostatnich latach, w pomieszaniu „postkomuny z demokracją” wyszło na to, że w sztuce nie może być współbrzmienia, że duchowość i materia muszą być bytami odrębnymi i to koniecznie! Przy trójpodziale, wg którego człowiek to duch, duchowość i ciało – nagle prawie 60 proc. ma zniknąć. Dlaczego tak ma być? Bo ktoś taką konstytucję człowieka uznaje za niedzisiejszą? Cóż ja na to poradzę? Dla mnie taki dylemat nie ma racji bytu, nie istnieje. Ja też jestem zdziwiony, że inni ludzie mają taki problem. Oni uznają mnie za śmiesznego, a ja mogę zrobić tak samo w stosunku do nich. Tak bez końca możemy tkwić w błędnym kole i tracić czas.

Wystarczy przecież mieć szacunek dla ludzkich wyborów. Ja już tak mam, że trafiam jak kulą w płot, bo nie zwracam wielkiej uwagi na to, co jest koniunkturalne. Nie trzymałem z „grupami zabawowymi”, które w zależności od czasów i panujących obyczajów, nawiązywały stosunki z różnymi nurtami i głosiły koniunkturalne manifesty pro lub anty. Tak budowałem własną artystyczną niezależność na przekór czasom, płacąc czasem wysoką cenę. Ale tak żyje wielu ludzi, nie tylko artystów, tylko media o nich nie donoszą.

 

Czy artysta z silną potrzebą autonomii i niezależności może trafić w czas?

– Czasami tak bywa, gdy w sprzyjających warunkach okoliczności „wynoszą” niepokornych artystów. Wtedy tacy twórcy są stawiani wręcz na piedestale. W moim przypadku – do tej pory – był to zazwyczaj antypiedestał. Muzycznie wychowałem się przy Kościele. Mam niemal taką historię jak w Ameryce, gdzie utalentowani ludzie od dzieciństwa śpiewają gospel. Ja też zawsze śpiewałem duszą i to było dla mnie zupełnie naturalne.

Dopiero gdy stałem się nieco popularniejszy, media zrobiły z mojej duchowości „zabaweczkę”. Najpierw włożono mnie do szuflady „Muzyka trudna”, później do przegródki „Muzyka religijna”, a jeszcze w tzw. międzyczasie wykonywałem „Muzykę ruską”.

Z mojej perspektywy to wyglądało nieco inaczej. Miałem do wyboru uniżone i wyrachowane zachowania wobec osób, których poparcie mogło zdecydować o mojej karierze, albo z powodu jednego życia na Ziemi – robienie czegoś, co czuję i odkrywam w danym czasie. Nie robię tego wyłącznie dla sławy i pieniędzy, ale dlatego, że od Kogoś dostałem talent i chcę za niego podziękować, nie jest to powód do zadzierania nosa.

Trzeba robić swoje i być wdzięcznym, sprawy w swoim życiu układając wedle ważności. To, co dla kogoś jest najważniejsze, jest jego bogiem. Ja chcę, aby w moim życiu Bóg był bogiem. I śpiewać o człowieku z ciałem i duszą. Z pasją.

 

 

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki