Los bohatera naszej opowieści jest silnie spleciony z losami kilku innych oficerów, pilotów 41. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego, który stacjonował w Malborku. Franciszek Sosnowski urodził się 3 grudnia 1929 r. w Kole. Od najmłodszych lat fascynowały go ptaki. Marzył, aby wzbić się w powietrze jak one, pikować w dół i tuż nad ziemią powrócić do lotu poziomego. W 1946 r. rozpoczął naukę w gimnazjum. Najpilniej uczył się przedmiotów ścisłych. W odpowiednim czasie złożył podanie o przyjęcie do szkoły w Dęblinie. Podań było pięć tysięcy. Z przyjętych dwustu osób, w 1951 r. szkołę ukończyło pięćdziesięciu.
Coraz wyżej, coraz dalej
Sosnowskiego pasjonowały szybkie samoloty myśliwskie. Dumny był, że zaliczono go do dziesięcioosobowej grupy oficerów z całej Polski, która na warszawskim Bemowie odbywała szkolenie na samolotach odrzutowych MIG-15 (szkolenie miało związek z wojną w Korei; dowództwo radzieckie zamierzało wykorzystać silne lotnictwo polskie na swoim przedpolu, dlatego rozbudowywali i przezbrajali naszą flotę powietrzną). – Razem z nami szkoliło się dowództwo wojsk lotniczych. Instruktorami byli Rosjanie. Siedem samolotów stało za ogrodzeniem z drutu. Wszędzie wartownicy, wszystko tajne, przepustki sprawdzane przy wejściu i wyjściu, zalakowane konspekty – opowiada por. Sosnowski. Instruktorzy nie mogli zrozumieć, jak to się dzieje, że Polacy są samodzielni po dziesięciu lotach, podczas gdy Rosjanie – po około stu. Polscy piloci potrafili atakować samolot z każdej pozycji, Rosjanie tylko z tyłu, od ogona.
Kres siódmego nieba
Służba w 41. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego zapowiadała się wspaniale. Sosnowski został dowódcą trzeciej eskadry. Kres siódmego nieba nastąpił 21 maja 1953 r., po ucieczce samolotem na Bornholm 22-letniego ppor. Zdzisława Jaźwińskiego. W pułku zaroiło się od NKWD, przyleciał marszałek Konstanty Rokossowski, a z nim dowódca wojsk lotniczych LWP gen. Iwan Turkiel. Nastąpiły aresztowania i inne represje. Sosnowskiemu i innym oficerom postawiono zarzut organizowania zbiorowej dezercji za granicę, samolotami należącymi do sił zbrojnych PRL. – Dwóch z nas otrzymało wyroki 12 lat więzienia; trzeci dostał pięć lat. Rozprawa odbywała się przy drzwiach zamkniętych, bez adwokata. Gdzie przebywam, rodzina dowiedziała się pół roku później – wspomina por. Sosnowski. – W Głównym Zarządzie Informacji w Warszawie wprowadzono nas do pokoju. W bujanym fotelu (sic!) siedział major. Obok stał plutonowy. Powiedział do mnie: „Zdejmijcie pas”. Odpowiedziałem: „Jak się odnosicie do oficera Wojska Polskiego?”. Na to major: „My jesteśmy instytucją, która stopnie nadaje i odbiera”.
Śledztwo podporządkowane
Maleńka cela, mdła żarówka pali się dzień i noc. Głód, nocne przesłuchania, wyzwiska. Światło skierowane prosto w oczy. Za którymś razem nerwy odmawiają posłuszeństwa. Bohater naszej opowieści łapie za taboret… na szczęście dla siebie opanowuje się. Rozpoczyna głodówkę w celi. Naczelny prokurator (wówczas pułkownik) Stanisław Zarakowski mówi mu wprost: „Cóż, Sosnowski, czujecie się niewinnym. W Polsce Ludowej niewinnych nie ma. Przeciętnego obywatela z ulicy biorę i pięć lat dostaje. Kto do nas przychodzi – musi być winny”.
Więzień zrozumiał, że śledztwo podporządkowane jest udowodnieniu winy. Miał 24 lata, chciał żyć. Zmienił sposób działania, podpisywał, co chcieli prześladowcy, nigdy jednak nie obciążał kolegów. Na głupie pytania odpowiadał tak samo, np. „Tak, chciałem uciec na Zachód, aby Churchillowi buty czyścić”. Sądził, że podczas rozprawy wszystko odwoła. Niestety, musiał podpisać oświadczenie, że to, co mówił w śledztwie, jest prawdą, a wszystko, co tu przeżył zachowa w tajemnicy: pod groźbą dodatkowych pięciu lat więzienia (cdn).