Zachętą do symbolicznego dotknięcia tak wielkiego tematu był odtrąbiony sukces polskich filmowców w Berlinie, na tamtejszym Międzynarodowym Festiwalu Filmowym. Czy ktoś na świecie właśnie teraz czeka na nasze filmy, na polski głos? Pytanie ważkie, bo przecież niejeden obraz potrafi zdziałać więcej niźli stu ambasadorów – kino to naprawdę ważna część międzynarodowego dialogu.
Z czym wróciliśmy z ostatniego Berlinale? Ze Srebrnym Niedźwiedziem dla operatora Wojciecha Staronia, entuzjazmem dla animowanej Świtezi Kamila Polaka, owacją dla Jutro będzie lepiej Doroty Kędzierzawskiej oraz światową premierą Sali samobójców Jana Komasy. Sporo istotnych wydarzeń dla polskiego kina.
Burza braw nie może jednak zagłuszyć pewnej upartej myśli, dręczącej wielu krytyków i widzów: Czy kolejne polskie filmy „eksportowe” pozwalają globalnie zrozumieć nasze narodowe racje, uniwersalnie ilustrują polskie problemy, lęki, ale także sukcesy, prezentują innym nasze dziedzictwo?
Kino Europy wyraźnie się zmienia, często odchodząc od epickich fresków, historiografii, narodowych ballad. Czy powinno nam być żal owej „starej szkoły”? Na pewno tak, bo przez dziesięciolecia byliśmy mistrzami „kina narodowego”, zbierając na tej niwie liczne laury – w Berlinie. Także tam nagradzano m.in. Śmierć prezydenta Jerzego Kawalerowicza, Popiół i diament Andrzeja Wajdy, Gorączkę Agnieszki Holland i wiele, wiele innych obrazów.
Interesowano się nami najbardziej, gdy ekranizowaliśmy rodzime dzieje – burzliwe i tragiczne. Teraz zaczynamy portretować się inaczej – współcześnie, często w szerszym, europejskim kontekście. To szansa? A może ograniczenie, powolna denominacja dorobku klasycznej „polskiej szkoły” filmowej?
Jest wiele do opowiedzenia…
Globalizacja kina dawno stała się faktem i trzeba zauważyć, że nasze tegoroczne „berlińskie” sukcesy i radości są w większości dorobkiem międzynarodowym – mamy do czynienia z koprodukcjami, owocami pracy zespołów artystów czy producentów z różnych krajów. To absolutnie żaden zarzut, ale rodzimych kinomanów trzeba oswajać z myślą, że okazja do pokazywania światu niepowtarzalnych, wielkich „opowieści znad Wisły” – choćby w stylu nominowanego niegdyś do Oscara Potopu – nadarzać się będzie coraz rzadziej. Dominować będą kameralne dramaty, osadzone w polskich realiach, ale w pewnym sensie uogólniające sytuację całej Europy czy sporego jej kawałka.
Film Doroty Kędzierzawskiej Jutro będzie lepiej opowiada historię przejścia przez zieloną granicę rosyjskiej rodziny emigrującej z Kaliningradu. Nie byłoby pewnie jednak dla filmu stratą, gdyby akcję przenieść na inną europejską rubież; a zamiast Rosjan sportretować na przykład Albańczyków szukających szczęścia we Włoszech.
Kto pamięta film 300 mil do nieba Macieja Dejczera, poświęcony ucieczce dwójki młodych chłopców z PRL do Danii, ten pewnie kiedyś zatęskni za podobną, dokumentalną niemalże opowieścią o emigranckiej doli. A wiele równie ciekawych, autentycznych zdarzeń mamy jeszcze do pokazania… Do opowiedzenia w kinie.
Dużą odwagą wykazał się na pewno Kamil Polak, przenosząc w świat animacji kresową legendę znad Świtezi! W Berlinie się podobało; oby docenili to również polscy widzowie.
Globalizacja to nie wszystko
Zapatrzony w klasyczną „szkołę polską”, wciąż mam nadzieję, że nasze „kino narodowe” – kino historyczne, obyczajowe – nie ustanie nigdy w wysiłkach, by chociaż od czasu do czasu próbować kierować „oczy świata” na nasz kraj. Prawda, to sporo kosztuje, ale pozostawia trwały ślad w międzynarodowej kulturze, niekiedy zmienia przy tym relacje, niweluje międzypaństwowe uprzedzenia – jak choćby Katyń, coraz bardziej doceniany przez Rosjan. Andrzej Wajda ma jednak już 85 lat; niebawem ustąpi pola młodym reżyserom. Czy oni będą jeszcze sięgać do literatury, książek historycznych? Oby tak było!
Mimo kulturowej unifikacji filmowe wglądanie we własną tożsamość, nawet polemika podejmowana z rodzimą tradycją, to szansa dla każdej kinematografii, atut oryginalności i metoda dotarcia do międzynarodowego widza.
Potwierdzenie znajdujemy w przedmowie do książki Kino polskie jako kino narodowe, rozpatrującej podobne problemy, nad którymi dziś się zatrzymuję. Czytamy tam m.in.: „ Epoka globalizacji, która dla nas zbiegła się z procesem jednoczenia Europy, w kinie przyniosła efekt paradoksalny. Owszem, z jednej strony mamy – jako widzowie – poczucie, że filmy realizowane w różnych krajach upodobniają się do siebie, (…) sukcesy frekwencyjne odnoszą dziś głównie filmy naśladujące dominujący na świecie model hollywoodzki, często w dodatku mówione po angielsku, i to niezależnie od tego, gdzie były nakręcone i jakiej kultury dotyczą. Z drugiej strony, właśnie obecnie obserwujemy równolegle zachodzącą tendencję odwrotną: do podkreślania w filmach odmiennej specyfiki kultur poszczególnych krajów, do rozpoznania za pośrednictwem filmów własnej tożsamości”.
Jako jedną z kinematografii szczególnie pielęgnująca oryginalne, narodowe oblicze autorzy wymieniają m.in. kinoprodukcję francuską…
Diagnoza sprzed lat
Zaczęliśmy od wieści z Berlina i cytatem stamtąd zakończymy. Tym razem w wersji retro, gdyż pochodzącym z pisma „Der Film”, datowanego na rok 1919! Pewne fragmenty brzmią jednak i dziś zaskakująco aktualnie: „W obecnym stanie rynku światowego film polski może co najwyżej odgrywać rolę widza. (…) Potrzebuje aparatury, surowców, gotowych fabryk, zapewne też inwestorów, a nawet ludzi. W jednym tylko aspekcie niczego nie brakuje. Polska ma w bród bogatej literatury – i historię”.
Nic dodać, nic ująć.