Logo Przewdonik Katolicki

Majstrowanie przy płciach

Kamila Tobolska
Fot.

Nikt nie rodzi się kobietą. Kobietą można się wyłącznie stać. I analogicznie, stać się można również mężczyzną.


 


 

Takie sformułowania zawarła w zaliczanej do klasyki feminizmu książce „Druga płeć” (1949 r.) Simone de Beauvoir, francuska pisarka i filozofka. Pozycja ta rozpoczęła tzw. drugą falę feminizmu. Błędne twierdzenie jej autorki, że człowiek „staje się” kobietą przyczyniło się do wprowadzenia rozróżnienia między płcią biologiczną a kulturową.

 

Studium nad płcią

Feministki uznały, że określenie „sex”, czyli dosłownie „płeć”, jest zbyt przedmiotowe. Wymyśliły więc, aby zastąpić je wyrażeniem „gender” (z ang. rodzaj, płeć społeczno-kulturowa). Gender oznacza zespół cech i zachowań, stereotypów i ról płciowych przypisywanych kobietom i mężczyznom przez społeczeństwo i kulturę. Przy takim założeniu tożsamość seksualna nie jest nam dana. Możemy ją sobie swobodnie wybrać.

W latach 70. XX w. w Stanach Zjednoczonych akademickim efektem działań „drugiej fali feminizmu” stało się powołanie tzw. gender studies. Podczas gdy po około dwudziestu latach za oceanem ideologia ta zaczęła wymierać, na polskich uniwersytetach pojawiły się pierwsze gender studies.

 

Zwykła agitacja

Już samo użycie słowa „studies” (z ang. przedmiot studiów) powinno wzbudzić naszą czujność. Sprawia, że zaczynamy się zastanawiać, ile ta dyscyplina ma wspólnego z nauką? Czy przypadkiem, zamiast prowadzić badania, nie sugeruje nam, jak być powinno? − Rozmawiałem z osobami, które streszczały mi wykłady, jakie wygłaszane są np. w ramach Gender Studies na Uniwersytecie Warszawskim. To nie jest żadna nauka, to najczystsza agitacja – przyznaje w rozmowie z „Przewodnikiem” Rafał Ziemkiewicz, publicysta „Rzeczpospolitej”, dodając, że jest to agitacja szkodliwa, której państwo nie powinno popierać. − Uczelnie wyższe finansowane są ze środków publicznych i powinny zajmować się nauką, bo na to podatnicy płacą pieniądze – przypomina Ziemkiewicz. − Gender studies ma natomiast tyle samo wspólnego z nauką co tzw. naukowy komunizm Marksa i Engelsa. Finansowanie takiego pseudonaukowego bełkotu i nadawanie mu rangi uniwersyteckiej to po prostu tak, jakby na Akademii Medycznej otworzono wydział leczenia dotykiem czy kwadrami Księżyca – dodaje publicysta.

 

Wykonywanie płci

Równie zdecydowana w swoich wypowiedziach dotyczących gender studies jest publicystka Joanna Najfeld. − Gender to bardzo pojemna dziedzina indoktrynacji. Sięga od instruktażu siusiania na stojąco dla dziewcząt, aż po pochwałę aborcji i najbardziej idiotycznych bujd feminizmu – mówi dla „Przewodnika”. − Mnie na zajęciach z „gender” uczono, że płeć ludzka nie istnieje, tylko się ją wykonuje. Człowiek ubrany w sukienkę wykonuje bycie kobietą, a naprawiający samochód − bycie mężczyzną. Każdego dnia poruszamy się po „continuum płci” i możemy być raz mężczyzną, a za chwilę trochę bardziej kobietą, tłumaczyła pani feministka. Nie potrafiła jednak wyjaśnić, dlaczego analogicznie nie mówimy o „continuum gatunkowym”, zgodnie z którym pies korzystający z toalety wykonuje bycie człowiekiem, a człowiek na basenie staje się rybą. Taka to nauka ten „gender”. Przy niej marksizm-leninizm to matematyka – ostrzega Najfeld.

 

Nagonka feministek

Tymczasem na jednym z posiedzeń Senatu Uniwersytetu Gdańskiego, 17 grudnia minionego roku, został przedstawiony wniosek o powołanie na tej uczelni Ośrodka Gender Studies. Jako jeden z kilku senatorów, dziekan Wydziału Prawa i Administracji UG prof. Jarosław Warylewski, zwrócił uwagę na pewne braki formalne we wniosku. Jak czytamy w protokole z tego posiedzenia, prof. Warylewski zauważył bowiem, że nie zawiera on rzetelnie przygotowanego regulaminu, który będzie wskazywał zakres, zadania, strukturę oraz źródła i zasady finansowania działalności ośrodka. Wydawało się, że zgodnie z procedurą, poprawiony wniosek trafi ponownie pod obrady Senatu. Tymczasem wypowiedź dziekana została odczytana przez wnioskodawczynie utworzenia Ośrodka Gender Studies jako jego niechęć do organizacji tego typu przedsięwzięć. Dlatego w połowie lutego rozpoczęła się w niektórych mediach napastliwa nagonka na osobę dziekana, przedstawiająca całą tę sytuację w sposób kłamliwy. − Doczekałem się ataków natury personalnej. W prasie użyto sformułowania, że jestem skrajnym konserwatystą. Samo to określenie nie jest ubliżające, ale sądzę, że w tym kontekście zamierzano „przyprawić mi gębę” – mówi prof. Warylewski w rozmowie z naszym tygodnikiem. − W sposób publiczny godzi się w moje dobre imię i nie zawaham się powiedzieć, że są to zachowania wyczerpujące art. 212 Kodeksu Karnego, gdzie jest mowa o zniesławieniu − dodaje.

 

Senat pod ścianą

Zaraz po publikacjach prasowych pojawiły się również listy poparcia z ośrodków feministycznych, w których posunięto się do stwierdzenia, iż dziekan Warylewski deprecjonuje ich dorobek naukowy. − Nigdy osobiście nie wypowiadałem się o żadnej z działających w środowiskach feministycznych pań, mówiłem wyłącznie o wniosku – wyjaśnia atakowany. − Jestem jednak przekonany, że najlepiej, kiedy działalność naukowa jest neutralna światopoglądowo, wolna od uwarunkowań ideologicznych czy ekonomicznych. Jeżeli więc przy powołaniu takiego ośrodka z góry mówi się, że ma on kreować feministyczną wizję świata, to budzi to moją wątpliwość. Prowadzenie badań naukowych ze z góry określoną tezą to taka nauka „podlana sosem światopoglądowy” – zauważa dziekan.

Jedna z uchwał Senatu UG mówi o tym, aby w rozwiązywaniu wszelkich spraw zachowywać drogę służbową. − Wnioskodawczynie Ośrodka Gender Studies wyszły na zewnątrz bez wyczerpania procedur wewnątrz uczelnianych. Nie wiem, jaki był ich zamiar, ale poczułem, że pewne moje dobra osobiste są w sposób oczywisty naruszone, a cały Senat „stawiany jest pod ścianą”. Uważam bowiem, że to wręcz próba szantażu medialnego – stwierdza prof. Warylewski.

 

Zdecydowanie tępić!

Komentując zaistniałą sytuację, redaktor Ziemkiewicz zauważa, że mamy do czynienia z pewną prawidłowością. − Wszelkie bardzo radykalne i ideologiczne grupy, które mają ambicję „przewrócenia świata do góry nogami”, zawsze na początku maskują się. Usiłują przekonać ogół, że w gruncie rzeczy chodzi im o dość proste i oczywiste sprawy, o to, żeby lepiej działo się np. robotnikom czy kobietom. Dopiero, kiedy uda im się „zapuścić korzenie”, wtedy widzimy, z czym naprawdę mamy do czynienia – zwraca uwagę publicysta. − Tego typu groźne ideologie trzeba zdecydowanie tępić. Okazuje się bowiem, że tacy ludzie, jak prof. Warylewski, którzy nie są żadnymi radykalnymi prawicowcami tylko chcą kierować się zdrowym rozsądkiem, stają się celem ataków tych radykalnych grup – stwierdza Rafał Ziemkiewicz. Może to ostatnia chwila, żeby ludziom otworzyć oczy...

 

 

 

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki