Tym, czym dla Kościoła Katolickiego jest działalność lefebrystycznego Bractwa św. Piusa X, z jego niechęcią do dialogu ekumenicznego i wszelkiego nowinkarstwa, tym dla całego prawosławia zdaje się być bezkompromisowy fundamentalizm Greckiego Kościoła Prawosławnego.
Głównego winowajcę kiepskich relacji między katolicyzmem a prawosławiem zwykło się upatrywać w Moskwie. Faktem jest, że pod rządami Patriarchy Wszechrusi Aleksego II tamtejsza Cerkiew wykazywała się raczej niechętną, a niekiedy wręcz wrogą postawą wobec Rzymu. Nie była to jednak nigdy postawa z gatunku „nie, bo nie”. Sporadycznie pojawiały się nawet przebłyski ocieplenia stosunków, co widoczne było zwłaszcza od początku pontyfikatu Benedykta XVI.
Następca Aleksego II, Cyryl, kreowany jest dziś na prawosławnego liberała, który ma otworzyć wreszcie prawosławie na dialog z Rzymem. To oczywiście gruba przesada, zważywszy na fakt, że przez wiele lat był on prawą ręką zmarłego niedawno moskiewskiego patriarchy oraz osobą odpowiedzialną w Cerkwi właśnie za stosunki zewnętrzne. Niemniej rzeczywiście jest wielce prawdopodobne, że po jego wyborze można spodziewać się dalszych ruchów w kierunku poprawy stosunków z Watykanem.
Zupełnie inaczej wygląda sprawa z prawosławiem w wydaniu greckim, które skute jest nadal okowami ekumenicznej zimy. Najdobitniej skomentował to kardynał Walter Kasper, przewodniczący Papieskiej Rady ds. Popierania Jedności Chrześcijan, podsumowując swoją lutową wizytę w Atenach i spotkanie ze zwierzchnikiem greckiego prawosławia arcybiskupem Hieronimem II: „Pomimo wysiłków Jana Pawła II w Greckim Kościele Prawosławnym nadal istnieje pewien opór wobec zbliżenia ekumenicznego” – powiedział Kasper.
„Wielki Heretyk” uczy pokory
Czy się nam to podoba, czy nie, katolicyzm uznawany jest w prawosławnej Grecji za wrogie, heretyckie wyznanie, z którym nie należy utrzymywać żadnych, choćby tylko kurtuazyjnych relacji, nie mówiąc już o jakichkolwiek próbach rzeczywistego zbliżenia.
Przez pewien czas wydawało się, że tak potrzebnym przełomem we wzajemnych relacjach okaże się 24-godzinna wizyta Jana Pawła II w Grecji w 2001 roku. Powody do umiarkowanego optymizmu dawał już sam fakt, że od czasu Wielkiej Schizmy z 1054 roku, stał się on pierwszym papieżem odwiedzającym Ateny.
W rzeczywistości jednak była to jedna z najtrudniejszych i najbardziej oprotestowanych podróży apostolskich w czasie całego pontyfikatu Papieża-Pielgrzyma. Wystarczy przypomnieć, że zanim jeszcze Jan Paweł II przybył do Grecji, mnisi z monastyrów na świętej górze Athos - uznawanej za duchową kolebkę greckiego prawosławia - modlili się o jego nagłą śmierć, żarliwie prosząc, by nie udało mu się dotrzeć do Aten.
A kiedy już historyczna wizyta stała się faktem, towarzyszyły jej gwałtowne kontrmanifestacje prawosławnych wiernych, wymachujących transparentami, na których Jan Paweł II wyobrażany był jako ociekający krwią wampir, podpisany „666 - precz bestio z Apokalipsy”, „Antychryst” albo „Wielki Heretyk”.
Jednak z każdym kolejnym słowem wypowiadanym przez Papieża pod Akropolem, protesty radykałów stawały się coraz słabiej słyszalne, a do głosu dochodzili ci, którzy potrafili docenić pełną pokory pojednawczą postawę Jan Pawła II. Bo też chyba nigdzie indziej jego wyciągnięta ku zgodzie ręka nie była widoczna tak bardzo, jak właśnie podczas wizyty w tamtych gorących, antypapieskich Atenach.
Papież prosił wówczas o wybaczenie za krzywdy wyrządzone Grekom przez krzyżowców i wszystkich tych, którzy „zgrzeszyli czynem i zaniedbaniem wobec braci i sióstr prawosławnych”. Dawał także wyrazy swojego uznania dla prawosławia, mówiąc: „Kościół powszechny nigdy nie zapomni tego, co Kościół grecki mu darował, ani nie przestanie dziękować za trwały, nieustanny wpływ tradycji greckiej”.
Bunt mnichów
Dziś, z perspektywy czasu, coraz wyraźniej widać jednak, że Papieżowi nie udało się wówczas całkowicie przełamać muru niechęci ze strony greckiego prawosławia. Winien temu jest radykalizm dominujący wśród prawosławnych wiernych. Nie może być jednak inaczej, skoro w ich szeregach funkcjonuje nadal co najmniej kilkusettysięczna grupa, która nie uznaje kalendarza gregoriańskiego, nie mówiąc już o ogromnym wpływie, jaki na wszystkich wiernych wywierają radykalni „święci” mnisi z góry Athos. Część z tych ostatnich od ponad 40 lat jest skonfliktowana ze swoją „zwierzchnością”, czyli Patriarchatem Konstantynopolskim, który stanowi wszak centrum prawosławnego ekumenizmu. A to nie podoba się wspólnotom klasztornym z Athos, nad którymi nie bez powodu powiewają czarne sztandary z napisem: „Prawosławie lub śmierć!”. Mnisi ze wspólnoty z Esfigmenu posunęli się nawet do tego, że w 1974 r. odmówili wymienienia w czasie liturgii imienia ówczesnego patriarchy Konstantynopola Dimitriosa, uznając, że popadł on w herezję ekumenizmu. Jego następca, Bartłomiej I, uznał mnichów z Esfigmenu za schizmatyków i nakazał im opuszczenie Athos, na co ojczulkowie odpowiedzieli zabarykadowaniem klasztoru, w którym pomimo prób usunięcia ich siłą, przebywają do dzisiaj.
„Ekumenista” Bartłomiej I jest zresztą uważany przez prawosławnych radykałów za wroga numer jeden. Kilkanaście dni temu metropolita Kalavryty i Egialii Ambroży posunął się nawet do tego, że oskarżył honorowego zwierzchnika całego prawosławia o przekraczanie „dopuszczalnych granic” w dialogu z Kościołem rzymskokatolickim. „Z bólem w sercu pobożnie prosimy, by w przyszłości dialogowi teologicznemu w żaden sposób nie towarzyszyły wspólne modlitwy wraz ze wspólną celebracją liturgiczną” - napisał władyka Ambroży w liście do patriarchy Bartłomieja.
Zmiana u steru
Prawosławie greckie znajduje się dziś na sukcesyjnym rozdrożu. Zmarły w ubiegłym roku patriarcha Aten i całej Grecji Christodoulos był wśród rodaków postacią niezwykle popularną. I choć miał opinię konserwatysty, uznawany był także za duchownego względnie przychylnego wobec Watykanu – przynajmniej jak na warunki greckiego prawosławia. To właśnie Christodoulos w sobie tylko wiadomo sposób zdołał przekonać tamtejszy Synod do zgody na wizytę Jana Pawła II w Grecji. To Christodoulos złożył wizytę w Watykanie i podpisał wspólnie z Benedyktem XVI deklarację wzywającą do dialogu między religiami. Z drugiej jednak strony ten sam Christodoulos, na przywitanie Jana Pawła II w Atenach, powiedział: „Nie usłyszeliśmy od katolików słowa przepraszam, niezbędnego warunku rozpoczęcia jakiegokolwiek dialogu”.
Jego następca, Hieronim II, uchodzi za bliskiego współpracownika Patriarchy Konstantynopola Bartłomieja i ma opinię człowieka otwartego na dialog. Zapowiedział już zresztą, że nie zamierza rządzić poprzez „radykalne decyzje”, gdyż Kościół musi znaleźć „inny język porozumiewania się ze światem”.
Nie wydaje się jednak, by miało to jakiś większy wpływ na zmianę sytuacji Kościoła katolickiego w Grecji. A ta nie wygląda najlepiej. Tamtejsza 50-tysięczna wspólnota katolicka nadal nie ma osobowości prawnej i nie jest oficjalnie uznawana przez państwo. Nie może być jednak inaczej w kraju, w którym prawosławie z mocy konstytucji uznawane jest za religię państwową i stanowi wręcz synonim słowa greckość.
Dlatego też katolicy, nawet jeśli są rdzennymi Grekami, traktowani są jak obywatele drugiej kategorii. Utrudnia się im dostęp do niektórych zawodów i wyższych urzędniczych stanowisk.
Zdaniem katolickiego metropolity Korfu, Zakinthosu i Kefalonii, abp. Yannis Spiterisa, sytuację tę można określić jako „dosyć beznadziejną”. „Nie jesteśmy prześladowani, po prostu nie mamy tych samych praw, co prawosławna większość. Oficjalnie nie istniejemy” - stwierdził abp Spiteris. A skoro katolików w Grecji „nie ma”, to nie ma tam także jakiegokolwiek dialogu ekumenicznego.