Z Krzysztofem Pendereckim, jednym z najwybitniejszych kompozytorów XX wieku, dyrygentem i pedagogiem rozmawia Marcin Jarzembowski
Wiele pańskich kompozycji, jak chociażby „Tren ofiarom Hiroszimy”, „Oratorium Oświęcimskie” czy „Polskie Requiem”, nawiązuje do ważnych momentów historycznych. Czy muzyka była Pana komentarzem do tych wydarzeń, głosem prawdy w czasach zakłamania?
- No tak. Moja muzyka sakralna, którą zacząłem pisać jeszcze w latach pięćdziesiątych, czyli w trudnych, poststalinowskich czasach, była protestem. Wówczas muzyka sakralna była zabroniona. Filharmonie i orkiestry były głównie państwowe i nie mogły jej wykonywać – nawet do tego stopnia, że kiedy w 1966 roku napisałem „Pasję”, to rozgorzały wielkie dyskusje, czy może być ona w ogóle wykonana w Polsce! Ale że odniosła taki sukces na Zachodzie, więc ówcześni decydenci nic nie mogli zrobić. Jednak na plakacie zamiast „Pasja wg św. Łukasza” napisano „Pasja Łukasza”. Pamiętam to jak dziś! Nawet ulice w Krakowie, jak i zresztą w całej Polsce, takie jak św. Tomasza czy św. Jana były zmieniane i potem występowały już bez „świętego”. To odległe czasy i mam nadzieję, że już nie wrócą.
Drugim – równie ważnym źródłem inspiracji wydaje się być kultura chrześcijańska. Sięga Pan do motywów biblijnych, koncertuje w znanych katedrach. Jakie miejsce zajmuje Bóg w Pana życiu i twórczości?
- Odpowiadam na to pytanie moją muzyką, ponieważ większość utworów jest pisana do tekstów sakralnych, inspirowanych głownie Pismem Świętym. Począwszy od lat pięćdziesiątych, czyli od „Psalmów Dawida”, które też wtedy nie mogły być wykonane publicznie, aż do „Credo”. Jak ktoś pisze credo, musi być wierzący – w przeciwnym razie nie miałoby to sensu. „Credo” jest jednym z utworów, które napisałem w ostatnim dziesięcioleciu. Ja nawet często jeździłem w podróżach z Pismem Świętym. Ciągle wyszukiwałem jakieś ciekawe fragmenty. Napisałem ponad 30 utworów do tekstów sakralnych. Ja się zresztą wychowałem w bardzo religijnym domu, gdzie Bóg i wiara były tym pierwszym – najważniejszym elementem.
Pana drugie dzieło operowe „Raj utracony” zostało docenione przez samego Jana Pawła II. Papież zaprosił Pana z koncertem do Watykanu. Jak Pan wspomina to spotkanie i osobę Ojca Świętego?
- Ojca Świętego znałem, kiedy był jeszcze księdzem w Krakowie. Zainteresowałem się teatrem, a ksiądz Wojtyła – już wówczas znana postać – był bardzo otwarty na sztukę, sam zresztą pisał teksty i występował jako aktor w Teatrze Rapsodycznym. A ja się koło teatru „kręciłem”, teatr mnie bardzo absorbował – zresztą, kuzynem mojej mamy był Tadeusz Kantor, wielki innowator teatru o światowej wręcz renomie. I to wówczas spotkałem późniejszego Ojca Świętego, który już wtedy przychodził na moje koncerty. Rzeczywiście, zaraz po wyborze na Papieża, napisałem tę operę. Zostaliśmy zaproszeni do Rzymu. Wykonaliśmy tylko jeden akt, bo jest to bardzo długa, trzygodzinna opera.
Czy jako zdobywca wielu prestiżowych nagród i wyróżnień oraz doktoratów honoris causa ma Pan jeszcze jakieś niespełnione twórcze marzenia?
- Twórcze, oczywiście, mam, bo nie wszystko, co chciałem w życiu, napisałem. To jest niemożliwe. Ja mam pomysłów na następne 50 lat, tylko obawiam się, że już nie zdążę wszystkiego napisać. Ale będę próbował!