Kościół trudnych tematów
ks. Dariusz Madejczyk
Fot.
Nie moje to miejsce na pisanie komentarzy, ale skoro komentator się rozchorował, wychodzi na to, że odezwać powinien się naczelny
Z dużym zainteresowaniem, a może właściwie zdziwieniem, przeglądam w ostatnich tygodniach prasę. Niekiedy mam bowiem dziwne wrażenie, że wszyscy wokoło piszą o Kościele więcej niż największe katolickie tygodniki. Nie ma wątpliwości, że...
Nie moje to miejsce na pisanie komentarzy, ale skoro komentator się rozchorował, wychodzi na to, że odezwać powinien się naczelny…
Z dużym zainteresowaniem, a może właściwie zdziwieniem, przeglądam w ostatnich tygodniach prasę. Niekiedy mam bowiem dziwne wrażenie, że wszyscy wokoło piszą o Kościele więcej niż największe katolickie tygodniki. Nie ma wątpliwości, że pierwsze tygodnie nowego roku przyniosły wiele wydarzeń dotyczących Kościoła, które budzą mniej lub bardziej zrozumiałe emocje. Przeżywaliśmy sprawę abp. Wielgusa; potem był artykuł o kardynale Dziwiszu, od którego większość mediów zdecydowanie się zdystansowała, dostrzegając żenująco niski poziom publikacji, mającej służyć – jak się zdaje – podniesieniu sprzedaży podupadającego tytułu; na koniec, dziś rano, natrafiłem na dwa inne artykuły: jeden o kulisach zamachu na Jana Pawła II, drugi – o kapłanach porzucających stan duchowny.
Niełatwo to wszystko przetrawić. Czasami pojawia się pragnienie, by się buntować przeciwko mówieniu o Kościele, zogniskowanemu na błędach i piętnowaniu każdego potknięcia. Z drugiej jednak strony widzę w tym wszystkim jakieś zaproszenie do refleksji i do zwykłej, codziennej kapłańskiej służby.
Gdy po godzinach spędzonych przy redakcyjnym biurku wracam do parafii, siadam wieczorem w konfesjonale, sprawuję Eucharystię czy przyjmuję młodzież na spowiedź, czy też po prostu rozmawiam, pijąc herbatę z miodem, przekonuję się, że Kościół, w którym na co dzień jestem, ten mój, tak mi bliski, parafialny – Kościół zwykłych ludzi – potrafi podnosić na duchu i obdarzać całym niezwykłym pięknem ludzkiego życia. I czyni to w taki sposób, że wszystko, co piszą gazety czy pokazuje telewizja, schodzi na drugi plan i traci na znaczeniu.
Z pewnością nie można przejść obojętnie wobec faktów, które dotykają Kościoła, bo to przecież nasz Kościół. To my nim jesteśmy. I boli mnie każde odejście z niego tak kapłana, jak i człowieka świeckiego.
Trzeba sobie też powiedzieć, że nie można w prosty, a właściwie bezwzględny sposób zrzucić winy na innych – instytucje, struktury, biskupów… Jak się bowiem okazuje – a w ostatnim czasie miało to kilka razy miejsce – pod płaszczem wielkich teologicznych wywodów, słów krytyki i wezwań do przemiany kryje się, niestety, osobiste pogmatwane życie i uwikłanie w historie, z których nie wiadomo jak wybrnąć.
Daleki jestem od prostych i bezwzględnych ocen braci, którzy odeszli z kapłaństwa. Zbyt wiele godzin spędziłem w konfesjonale i na tyle często sam stawałem i staję po drugiej stronie konfesjonałowej kratki, że słowa potępienia skierowane do człowieka są mi zupełnie obce, choć czymś oczywistym pozostaje obowiązek napiętnowania zła i wołanie o nawrócenie. Bo przecież świadomość grzeszności nie jest nigdy zgodą na grzech, zwłaszcza na trwanie w nim.
Może te dyskusje na trudne tematy z życia Kościoła, zwłaszcza zaś duchowieństwa, pomogą nam wszystkim trochę przybliżyć się do prawdy o nas samych? Nie jest bowiem rzeczą ewangeliczną – zresztą powinniśmy, to dobrze wiedzieć – rzucanie wyroków na innych, gdy nie potrafimy, albo nie chcemy, spojrzeć na siebie obiektywnie.
Nie wyjmuje się źdźbła z oka brata, gdy ma się belkę w swoim… Może to jedno zdanie trzeba sobie wciąż przypominać? I wtedy, gdy się odchodzi, i gdy się pozostaje. Im bowiem więcej w nas pokory, tym więcej zrozumienia – wpierw dla innych, a potem dla siebie.