Chociaż od kilkudziesięciu lat Birmą rządzi krwawa wojskowa junta, to jeszcze do niedawna tym dalekowschodnim krajem nie interesował się nawet pies z kulawą nogą. Ta obojętność zmieniła się nieco, kiedy w ostatnich dniach świat zobaczył pokojowo protestujących buddyjskich mnichów, brutalnie bitych na ulicach Rangunu. Tyle tylko, że za świętym oburzeniem Zachodu nie idą żadne konkretne czyny.
Masowe protesty społeczne, które trwają w Birmie już od kilku tygodni, rozpoczęły się od sprzeciwu wobec pogorszenia warunków życia po sierpniowych drastycznych podwyżkach cen paliw. W ostatnim czasie ceny gazu wzrosły w tym kraju pięciokrotnie, oleju opałowego dwukrotnie, a benzyny o 67 procent. Na ulice jako pierwsi wyszli buddyjscy mnisi, cieszący się w tamtejszym społeczeństwie wielkim autorytetem i opinią ludzi świętych (ich liczbę szacuje się obecnie na ok. 300 tysięcy osób spośród 48-milionowej społeczności birmańskiej). W pokojowych marszach domagali się powrotu demokracji w kraju i uwolnienia Aung San Suu Kyi – przywódczyni opozycyjnej Narodowej Ligi na rzecz Demokracji. Ta laureatka Pokojowej Nagrody Nobla od 17 lat nieprzerwanie przetrzymywana jest w więzieniu, względnie przebywa w areszcie domowym.
Pokojowe marsze mnichów zbiegły się w czasie z 19. rocznicą zdławienia przez armię w 1988 roku ruchu na rzecz zniesienia dyktatury wojskowej. Tamte protesty zakończyły się masakrą opozycji i śmiercią około 3 tysięcy osób.
Wojskowa junta rządzi Birmą już od 45 lat, czyli od czasu, gdy w 1962 r. generał Ne Win dokonał tam zamachu stanu. Nowe władze wprowadziły politykę izolowania Birmy od reszty świata, brutalnego tłumienia wszelkiej opozycji i budowy socjalizmu „po birmańsku”, czyli nacjonalizacji przemysłu, zniechęcania turystów do przyjeżdżania do Birmy i represjonowania mniejszości narodowych. Ta bezsensowna polityka sprawiła, że Birma – należąca niegdyś do najzamożniejszych państw Azji Południowo-Wschodniej – znalazła się wśród największych nędzarzy współczesnego świata. Tej sytuacji nie zmieniły także ostatnie demokratyczne wybory w tym kraju, które odbyły się w 1990 roku i zakończyły miażdżącym zwycięstwem opozycji (Narodowa Liga na rzecz Demokracji zdobyła wówczas ponad 80 procent poparcia). Tyle tylko, że generałowie nie uznali swojej porażki, a jedynie wzmogli jeszcze represje wobec niepokornej części społeczeństwa.
Dziś jednak opozycja znów „podnosi głowę”– na ulicach największych miast Birmy, Rangunu i Mandalaj, dochodzi od kilkunastu dni do manifestacji z udziałem setek tysięcy zwolenników demokratyzacji kraju. Jedną trzecią z nich stanowią mnisi.
W obliczu zagrożenia utraty władzy generałowie po raz kolejny nie zawahali się przed użyciem siły – także wobec mnichów, od stuleci uważanych przez Birmańczyków za osoby nietykalne.
Najpierw jednak były ostrzeżenia: „Jeśli mnisi sprzeciwią się regułom posłuszeństwa nauk buddyjskich, podejmiemy środki stosownie do obowiązującego prawa” – przestrzegał minister ds. religii generał Thura Myint Maung podczas spotkania z hierarchami buddyjskimi.
Wkrótce potem armia i policja otoczyły sześć największych klasztorów buddyjskich w Rangunie, będących głównymi ośrodkami akcji protestacyjnych mnichów przeciwko juncie. Wojskowe władze Birmy ogłosiły je „strefami zamkniętymi”. To był jednak tylko wstęp do obławy w buddyjskich klasztorach, w czasie której reżimowa służba bezpieczeństwa aresztowała kilkuset mnichów.
W samym Rangunie wprowadzono stan wyjątkowy i godzinę policyjna od zmierzchu do świtu; zakazano także wszelkich publicznych zgromadzeń. Sytuacja w Birmie zaostrza się jednak z dnia na dzień. Przeciwko demonstrantom używa się już nie tylko pałek, ale i ostrej amunicji. Tylko w czasie jednej z ostatnich manifestacji antyrządowych od kul żołnierzy birmańskich zginęło co najmniej szesnaście osób, w tym japoński reporter. Dokładna liczba ofiar antyrządowych protestów nie jest jednak znana. Naoczni świadkowie mówią jednak, że ich liczba znacznie przekracza rządowe dane.
„Pełne poparcie” dla mnichów buddyjskich wyraził duchowy przywódca Tybetańczyków Dalajlama XIV. Zaapelował on do władz w Rangunie, by w imię wyznawania wspólnych buddyzmowi wartości działali bez przemocy, w duchu wybaczenia i pojednania.
Za nałożeniem sankcji na Birmę przez Radę Bezpieczeństwa ONZ opowiedziały się z kolei USA i Unia Europejska. Temu rozwiązaniu sprzeciwiły się jednak Chiny i Rosja, będące od 1988 roku głównymi dostawcami broni dla wojskowej junty...
Faktyczna sytuacja wygląda więc tak, że w czasie gdy rosyjskie MSZ wydaje komunikat, w którym ocenia, że to, co się dzieje w Birmie, „nie zagraża pokojowi oraz międzynarodowemu i regionalnemu bezpieczeństwu”, na ulicach birmańskich miast giną niewinni ludzie...