Logo Przewdonik Katolicki

Werble czy tupanie

Jerzy Marek Nowakowski
Fot.

Kolejna polska wojna na górze sprawiła, że niemal nikt nie interesuje się polityką zagraniczną. Jedni powiadają, że wszystko jest w porządku i nie ma czym sobie zawracać głowy; inni a tych jest większość nie zwracają uwagi na otoczenie zewnętrzne w przekonaniu, że globalizacja i Unia Europejska w istocie nie mają wpływu na nasze sprawy. Medialna rzeczywistość Również...

Kolejna polska wojna na górze sprawiła, że niemal nikt nie interesuje się polityką zagraniczną. Jedni powiadają, że wszystko jest w porządku i nie ma czym sobie zawracać głowy; inni – a tych jest większość – nie zwracają uwagi na otoczenie zewnętrzne w przekonaniu, że globalizacja i Unia Europejska w istocie nie mają wpływu na nasze sprawy.

Medialna rzeczywistość
Również media bombardują nas opisami kolejnych afer i aferek, informacje ze świata spychając na dalekie miejsca. Jeśli w ogóle pomiędzy podsłuchami, seksaferami i łapówkami znajdzie się miejsce na opis rzeczywistości międzynarodowej, to jest to najczęściej zapis naszej walki ze złymi sąsiadami.

Z pewnym uproszczeniem można uznać, iż opis medialny naszej rzeczywistości, nawet w bardzo poważnych mediach, upadł do poziomu tabloidu. Kiedy w Londynie sięgam po „The Sun” wiem, że dowiem się o ekscesach gwiazd i brudnej stronie życia polityków. Ale w „Timesie” spodziewam się (i zwykle się nie mylę) informacji o tym, co dzieje się w Europie i na świecie. My tymczasem, będąc dużo bardziej od Brytyjczyków uzależnieni od otoczenia międzynarodowego, zdajemy się wyznawać pogląd „niech na całym świecie wojna, byle polska wieś spokojna”. A tak się nie da, zwłaszcza że w owej wojnie bierzemy udział. Skutkiem jest brak obywatelskiej kontroli nad dyplomacją i brak dyplomacji obywatelskiej. Dyplomacji obywatelskiej, czyli poczucia i potrzeby reprezentowania własnego kraju wobec zagranicy.

Najmocniej ten brak publicznej debaty o polityce zewnętrznej odbija się na naszych stosunkach z Niemcami. O tyle jest to zabawne, że jeśli w ogóle o czymś z dziedziny polityki zagranicznej się publicznie mówi, to właśnie o Niemczech. Premier publicznie wyrażał obawę, że Platforma Obywatelska będzie nadmiernie „uległa” wobec Niemiec. Z kolei PO zarzuca rządowi awanturnictwo i niepotrzebne eskalowanie sporu z Niemcami. Na straszeniu Niemcem się jednak kończy. Tymczasem, zgodnie z logiką Unii Europejskiej, nasze relacje z zachodnim sąsiadem powinny stanowić jeden z najważniejszych elementów procesu budowania wspólnej Europy.

Zmiana pokoleniowa
Pomiędzy Warszawą a Berlinem dzieje się źle. Kiedyś premier Buzek mówiąc o kontaktach polsko-rosyjskich powiedział, iż chciałby, aby były one tak dobre jak relacje pomiędzy Polakami i Rosjanami. Z Niemcami zdajemy się zmierzać w podobnym kierunku. Miliony ludzi przekraczają granicę, która za kilka miesięcy, po wejściu Polski do strefy Schengen, ma w ogóle zniknąć. Setki tysięcy ma wspólne albo współpracujące ze sobą firmy. Coraz więcej jest związków rodzinnych. Na poziomie obywatelskim fatum przeszłości coraz mniej ciąży nad stosunkami naszych narodów. Zupełnie inaczej niż na poziomie politycznym.

Kiedy 9 lat temu do władzy w Niemczech dochodziła socjaldemokracja Gerharda Schroedera, nastąpiła w niemieckiej polityce znacząca zmiana. Pokolenie roku 1968 uznało, że skoro nie ma już żelaznej kurtyny, skoro od II wojny światowej minęło ponad pół wieku, to Niemcy mogą poczuć się normalnym i pełnoprawnym członkiem wspólnoty międzynarodowej. I być może tak by się stało, gdyby Schroeder nie wprowadził polityki niemieckiej w stare i bardzo niebezpieczne koleiny. Zaczęło się pielgrzymowanie niemieckich polityków do Moskwy i Petersburga. Załatwianie interesów ponad głowami państw Europy Środkowej. Niemcy wchodząc po raz pierwszy po wojnie w spór ze Stanami Zjednoczonymi, głosiły potrzebę wielobiegunowego świata i uzyskania przez Berlin formalnego statusu jednego ze światowych mocarstw. Podjęto również próbę rehabilitacji niemieckiej historii XX wieku. Wreszcie, w sposób dość oczywisty, Schroeder zaczął dążyć do tego, by zgodnie z historyczną wizją Mitteleuropy wychodzące z komunizmu kraje regionu podporządkować celom politycznym Niemiec. Temu miała służyć konstytucja europejska, która – przypomnę – miała być uchwalona i przyjęta przed przyjęciem nowych krajów do Unii Europejskiej. Co więcej, narzucona im jako obowiązujący fragment ładu unijnego.

Taka zmiana była trudna do przyjęcia przede wszystkim dla Polaków. Uzyskawszy członkostwo w Unii, mogliśmy porzucić politykę „dziada proszalnego”, który przy każdej okazji oczekuje poparcia w swojej drodze do UE i NATO, i zająć się definiowaniem polskich interesów jako państwa europejskiego. Doszło do naturalnego zderzenia, zwłaszcza że obie strony były przyzwyczajone do innego modelu wzajemnych stosunków. Polacy do stabilnego poparcia Niemiec – często biorąc interes niemiecki, jakim było odsunięcie granic Zachodu od wschodniej granicy Niemiec, za bezinteresowną przyjaźń. Niemcy do bezkrytycznego przyjmowania przez Polskę standardów zachodnich – uznając, że Warszawa na stałe przyjmie postawę grzecznego ucznia.

Polsko-niemiecka wspólnota interesów była związana z procesem rozszerzenia Zachodu. Po maju 2004 r. wymagała nowego zdefiniowania. Ale ówczesne rządy obu krajów nie były do tego zdolne. Sytuacja zmieniła się, kiedy w końcu 2005 r. w obu państwach objęły władzę: PiS w Polsce i chadecja w Niemczech.

Miało być lepiej
Wydawać by się mogło, że będzie lepiej. Tymczasem z jednej strony Angela Merkel, rządząca w wielkiej koalicji z socjaldemokratami nie mogła całkowicie zanegować polityki swojego poprzednika. Z drugiej bracia Kaczyńscy zaczęli artykułować polskie interesy w polityce europejskiej, co prowadziło do nieuchronnej kolizji z Niemcami. Pomimo dobrej woli naprawienia wzajemnych relacji zgrzytnęło jeszcze bardziej niż w końcowej fazie rządów Schroedera. Szczególnie, że obie strony swoją politykę zagraniczną podporządkowywały celom wewnętrznym. Pani Merkel musiała wspierać tak zwanych wypędzonych, którzy stanowią istotny element zaplecza politycznego chadecji, a Prawo i Sprawiedliwość z krytyki polityki zagranicznej poprzedników uczyniło ważny oręż w partyjnej propagandzie. Co charakterystyczne, osią sporu nie stały się wcale rzeczywiste różnice interesów, czyli eurokonstytucja i rosyjsko-niemiecka współpraca energetyczna. Konflikt ogniskuje się wokół historii i symboliki.

Przed kilkoma dniami miały miejsce dwie bardzo niebezpieczne sprawy. Z jednej strony, niemiecki deputowany Jochen-Konrad Fromme ostrzegł, iż „polski rząd powinien trzymać się zasady: w czasie walki wyborczej zostawić w spokoju stosunki polsko-niemieckie”, dodając, że straszenie Niemiec ogromnymi żądaniami odszkodowawczymi w sprawie dóbr kultury jest co najmniej niestosowne. Z drugiej strony, dyrektor moskiewskiego Muzeum im. Puszkina Irina Antonowa (kierująca muzeum od lat 50.) oznajmiła, bez zaprzeczeń ze strony niemieckiej, iż rosyjsko-niemiecki spór o dobra kultury został zakończony.

Autentyczne zagrożenie
Bez wątpienia setki tysięcy dzieł sztuki, zrabowanych, ukrywanych, zniszczonych stanowią wyjątkowo bolesny, niezałatwiony rozdział II wojny światowej. Bez wątpienia również bilans wskazuje na to, że najbardziej przegrana jest w tym wszystkim strona polska. Wreszcie Niemcy zachowują się w tym wszystkim niezbyt przyzwoicie. Pamiętam, jak w czasach rządu Jerzego Buzka, po przekazaniu do Berlina listy kilkuset dzieł sztuki zrabowanych w Polsce, strona niemiecka oznajmiła, iż udało jej się zlokalizować jeden drobiazg z całej listy, podczas gdy polscy eksperci twierdzili, iż większość tych dzieł jest znana i znajduje się w prywatnych kolekcjach.

Ale czynienie z tej kwestii osi sporu w istocie osłabia stanowisko negocjacyjne Polski. Bo być może nie przekażemy Niemcom niezmiernie cennej dla nich, a średnio istotnej dla Polski Biblioteki Pruskiej. Tyle że wobec wyciszenia dużo ostrzejszego sporu niemiecko-rosyjskiego, a Sowieci zrabowali i ukrywali tysiące dzieł sztuki w Niemczech, zostaniemy sami na placu boju. Niewątpliwie stronie niemieckiej zależy na dorobieniu Polakom twarzy awanturników, z którymi nie można się dogadać. A nasza dyplomacja ochoczo się w ten scenariusz wpisuje.

Nasze zadanie w relacjach z Niemcami jest dość oczywiste. Nie pozwolić na dominację Niemiec w UE, nie dopuścić do polityki „Rosja przede wszystkim” zarówno w wymiarze dwustronnym, jak i europejskim. I twardo, ale ze zrozumieniem racji partnera, rozmawiać o historii. Jak dotąd tupiemy głośno, ale niezbyt skutecznie. Obawiam się, że okaże się to wystukiwaniem rytmu nowego porozumienia między Berlinem a Moskwą. A to jest dla Polski autentyczne zagrożenie.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki