Logo Przewdonik Katolicki

Pieszo do Ojca Świętego!

PK, Izabela Pankowska
Fot.

Byłam wśród studentów fantastów, którzy w sierpniu i wrześniu 1979 roku postanowili przemierzyć pieszo Austrię i Włochy, aby stanąć przed obliczem Ojca Świętego Jana Pawła II. Znaleźliśmy się wśród austriackich szczytów. Szybko uformowała się szpica: na przedzie szli zawsze ks. Eugeniusz oraz Jacek student fizyki, uzbrojony...

Byłam wśród „studentów fantastów”, którzy w sierpniu i wrześniu 1979 roku postanowili przemierzyć pieszo Austrię i Włochy, aby stanąć przed obliczem Ojca Świętego Jana Pawła II.

Znaleźliśmy się wśród austriackich szczytów. Szybko uformowała się „szpica”: na przedzie szli zawsze ks. Eugeniusz oraz Jacek – student fizyki, „uzbrojony” w wyborne górskie mapy odnotowujące każdą, nawet najbardziej karkołomną ścieżynkę. W drodze towarzyszy nam modlitwa i śpiew – przecież jesteśmy pielgrzymami! U napotykanych ludzi budzimy zdumnienie. Pytania: Skąd jesteście? Dokąd idziecie? Nasza odpowiedź: Polscy studenci śpieszą do Papieża! – Wszędzie jesteśmy przyjmowani z serdecznością.

Raz w górę, raz w dół. Szczyt – zejście – i kolejny wierzchołek. Ciągłe różnice dwustu-trzystu metrów bardzo wyczerpują. Nasze namioty jadą autem, okrężną trasą. W samochodzie czeka też „awaryjne” miejsce – dla najbardziej utrudzonych. Ambicja nie pozwala z niego korzystać, chyba że wyraźnie ktoś pada z nóg. Kolejna granica. Austriacko-włoska.

Assisi – Roma
Witaj Italio! – Na trzy dni zawieszamy pieszą wędrówkę. Rozpraszamy się – każdy może tymczasowo podróżować na własną rękę, zobaczyć miejsca, o których marzył. Środek transportu – dowolny. Miejsce ponownej zbiórki wyznaczamy w Asyżu. Wraz z grupą najbliższych przyjaciół zwiedzam Wenecję, Perugię. Jesteśmy oczarowani. Gdy spotykamy się w mieście świętego Franciszka, każdy ma już głowę pełną wrażeń. A to dopiero początek! Asyż odkrywa przed nami miejscowy kapłan – Polak. Otrzymujemy błogosławieństwo na drogę do Rzymu. Dystans stu pięćdziesięciu kilometrów przebywamy pieszo, przemykając poboczami włoskich dróg. Rzym ukazuje się naszym oczom 8 września .

Kiedy ktoś przypłynie?
Nie spodziewaliśmy się takiego przyjęcia! Opiekun grup pielgrzymkowych , jezuita, ks. Kazimierz Przydatek od razu obejmuje nad nami „patronat”. Miejsca na campingu – czekają. Gdyby nie zmęczenie, zapewne nikt by nie zasnął – nazajutrz mamy przecież zobaczyć Jana Pawła II, podczas modlitwy na Anioł Pański! Gromadzimy się pod papieskim oknem pełni wzruszenia. Oto jesteśmy, Ojcze Święty! Wypełniliśmy zobowiązanie! Jan Paweł II… wie o tym! Po modlitwie żartuje: – Była już w Rzymie rowerowa grupa z Kraśnika, wy przyszliście pieszo, teraz czekam aż ktoś przypłynie Tybrem!

Potem padają słowa, których oczekiwać również nie mogliśmy. Papież zaprasza nas na kolejną audiencję! – Oczekuję was jutro w Castel Gandolfo! Czy godzina siódma rano odpowiada? Nie za wcześnie? – zapytuje Następca Świętego Piotra. Podnosimy radosny tumult. Nawet o trzeciej w nocy byśmy się stawili! Włosi, będąc pod wrażeniem naszej eskapady, obiecują nam darmowy kurs autokarem. Wyruszamy skoro świt.

Nigdy nie zapomnę prywatnej audiencji w Castel Gandolfo. Wspólna modlitwa i rozmowa z Janem Pawłem II była spełnieniem marzeń. Podczas tego spotkania każdy czuł, że został w szczególny sposób wyróżniony, a także zobowiązany do zabrania posłannictwa nadziei do domu, do Polski.

Z nami jest cały świat!
Trudno się rozstać z Rzymem. Audiencje na Placu Świętego Piotra, zwiedzanie zabytków, spacery wypełniają czas. Papież wyróżnia nas raz jeszcze, pozdrawiając z okna watykańskiej biblioteki. Różnojęzyczny tłum pielgrzymów zwraca się ku polskim studentom, piechurom – każdy chce uścisnąć rękę, wręczyć drobną pamiątkę. Włosi zrywają z głów kolorowe czapeczki, ofiarowują je. Chłoniemy atmosferę wielonarodowej wspólnoty. Wszyscy jesteśmy Kościołem! Dla tego doznania warto było przemierzyć góry, dziesiątki kilometrów asfaltowych serpentyn…

Choroba ostatniej szansy
Ustalono już wcześniej, iż powrót stanie się sprawą indywidualną. Podróżujemy więc po Italii pociągami, autostopem. Kąpiemy się w Adriatyku, nawiedzamy klasztor i cmentarz na Monte Cassino. Mnie jednak wciąż przyzywa Wieczne Miasto. Wyjeżdżam jako ostatnia z całej grupy, w zgoła niecodziennych okolicznościach. Gotówka była na wyczerpaniu. Dramat. Kierowca kursowego autobusu turystycznego zmierzającego do Katowic ani myśli zabierać niewypłacalnych pasażerów. Co robić? Myśli najłatwiej mi zebrać na Placu Świętego Piotra, w rzymskich świątyniach. Niemal od razu spotykam rodaka – pallotyna ks. Henryka Kietlińskiego. Znajduje się rada na wszystko! Zostaję odwieziona na dworzec kolejowy. Za ostatnie liry docieram do Wenecji. Znów polski autobus. Tym razem jednak wiem dokładnie, co powinnam mówić. Zdobywam kosztowną przepustkę do kraju – specjalny bilet kredytowy „dla chorego”! Jadę.

Kilkanaście godzin później stempel pogranicznika anuluje krótki, lecz intensywny żywot mojego „paszportu jednokrotnego przekroczenia granicy”.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki