W skrócie o Janie Pawle II
Natalia Budzyńska
Fot.
Film Jan Paweł II, który wszedł na ekrany polskich kin, ma dwa dobre momenty: początek i koniec. Reszta sprawia wrażenie kroniki, kalendarium od czasu do czasu przetykanego wzruszającymi scenami i poszatkowanego niezgrabnym montażem. Całość ratuje wspaniała rola Jona Voighta, który rzeczywiście robił wszystko, żeby oddać ducha i osobowość Jana Pawła II.
Twórcy filmów...
Film „Jan Paweł II”, który wszedł na ekrany polskich kin, ma dwa dobre momenty: początek i koniec. Reszta sprawia wrażenie kroniki, kalendarium od czasu do czasu przetykanego wzruszającymi scenami i poszatkowanego niezgrabnym montażem. Całość ratuje wspaniała rola Jona Voighta, który rzeczywiście robił wszystko, żeby oddać ducha i osobowość Jana Pawła II.
Twórcy filmów o Janie Pawle II mają ułatwione zadanie: ludzie go kochali i wciąż jeszcze świeże są w nas wspomnienia ostatnich chwil jego życia. Nietrudno więc, bazując na wzruszeniu, jakie niesie ze sobą postać Jana Pawła II, nakręcić film biograficzny, który będzie budził pozytywne uczucia. Amerykanie w koprodukcji włosko-polskiej wzięli się do pracy szybko: obraz „Jan Paweł II” nakręcili w cztery miesiące, co jest terminem wręcz rekordowym. Film ma trzy wersje: telewizyjną, dwuodcinkową amerykańską i włoską oraz kinową polską. Dwie części: opowiadającą o młodości Wojtyły i dotyczącą papiestwa Polacy pod kierunkiem reżysera Jerzego Łukaszewicza połączyli w jeden dwugodzinny obraz. Wyrzucono z filmu prawie godzinę materiału, na który składały się sceny ukazujące polityczne tło wydarzeń, i zmontowano go na nowo. Niestety, nieudolnie. Dawno nie oglądałam filmu, w którym montaż byłby aż tak widoczny. Intensywna reklama spowodowała, że moje oczekiwania były duże. Obawiałam się jedynie Jona Voighta, którego „miękka” uroda zbyt jednak przypomina twarz Angeliny Jolie (prywatnie córki aktora). Okazało się, że w ogóle nie zawiódł, a nawet więcej – mogę zaryzykować odważne twierdzenie, że był jedyną dobrą stroną filmu.
Zagrać człowieka starego, schorowanego, cierpiącego, a jednocześnie jaśniejącego jakimś wewnętrznym światłem, człowieka głębokiej wiary i miłości do ludzi, i nie popaść w kicz nie jest łatwo. Nie jest też łatwo stanąć wobec żywej legendy i nie spłycić przesłania, które jest przecież bardzo poważne. Zresztą przesłanie Jana Pawła II jest tu z konieczności i tak potraktowane bardzo skrótowo i ograniczone do kilku haseł. Jednak fakt, że film ten, mimo swojej nachalnej wręcz raportowości, przypomina o głębi i niezwykłości Jana Pawła II, to zasługa nie scenariusza i nie reżysera, ale właśnie Jona Voighta, który oddał się tej roli do końca. Niestety, Cary Elwes odgrywający postać Wojtyły do czasu pamiętnego konklawe, nie jest już tak przekonujący. W pierwszej części filmu zresztą nie ma niemal miejsca na życie duchowe, a decyzja Wojtyły dotycząca wyboru drogi życiowej nie ma tu żadnego wytłumaczenia. Tak jakby przyszła znikąd i nic takiego nie znaczyła. Być może reżyser John Kent Harrison zbyt się spieszył i nie miał tak naprawdę pomysłu na ten film. Po polskiej premierze, zapytany przez dziennikarzy, nie potrafił powiedzieć, która ze scen była dla niego najbardziej poruszająca. Może jednak dziękować Bogu za Voighta: dzięki niemu sceny zamachu oraz choroby i umierania Jana Pawła II są naprawdę głęboko poruszające. Sam Voight zresztą od samego początku nie ukrywał, jak bardzo onieśmiela go fakt odgrywania roli tak wielkiego człowieka. Po premierze w Krakowie powiedział: „Grałem człowieka, którego podziwiałem, którego wielomiesięczne cierpienie śledziłem z bólem. Jego głębokie człowieczeństwo, troska o nas, nieustanne poczucie celu i wielkie miłosierdzie wzbudziło mój wielki szacunek”.
Niestety, nawet Voight nie sprawił, że w kinie nie zapomina się o upływie czasu.