Człowiek religijny często interpretuje na płaszczyźnie wiary to, co go w życiu spotyka, zwłaszcza wydarzenia, których nie może sobie wytłumaczyć. Przykładem takiej interpretacji jest biblijna historia Narodu Wybranego. Mirosław Salwowski w artykule "Między Sodomą a Nowym Orleanem" (PK 2 X 2005) w takiej właśnie perspektywie postrzega kataklizmy dotykające ludzkość. Choć i ja staram się w każdym wydarzeniu swojego życia widzieć Bożą obecność, to jednak z interpretacją zdarzeń przedstawioną przez Autora nie mogę się zgodzić.
Zanim wyjaśnię powody mego sprzeciwu, proponuję jedno spostrzeżenie dotyczące fizycznej natury zjawisk przyrody odbieranych jako kataklizmy. Jeśli na tym poziomie spojrzeć na wydarzenia związane z huraganem "Katrina" czy tsunami, nie zobaczymy nic więcej jak tylko naturalne zjawisko, które występowało na długo przed pojawieniem się w danym miejscu człowieka i występować tam będzie nadal w przyszłości. Zjawisko przyrody i obecność człowieka nie mają tu żadnego związku, a niszczycielska natura kataklizmu sama w sobie nie jest wycelowana przeciw ludziom. Oczywiście, w przypadku huraganów można dyskutować o wpływie działalności ludzkiej na globalne ocieplenie ze wszystkimi jego skutkami, ale i ten argument nie ma stuprocentowego poparcia; często mówi się po prostu o długich naturalnych cyklach ocieplenia i oziębienia na poziomie ogólnoplanetarnym. Powróćmy jednak na płaszczyznę religijną.
Bóg - Wszechmogący Dozorca
Omawiany artykuł, podnosząc problem kary za grzechy, przydziela Bogu funkcję wymierzającego karę. Takie przedstawienie Najwyższego budzi we mnie niepokój. Boję się Boga, który jest dla mnie łaskawy wtedy, gdy ja jestem dobry dla Niego, a w sytuacji mojego grzechu przemienia się w karzącego Sędziego. Jako kapłan nie chcę przekazywać ludziom obrazu Stwórcy, wobec którego obowiązuje swoisty "handel wymienny": jest dla nas dobry, jeśli spełniamy Jego przykazania; w przeciwnym wypadku ma już w zanadrzu przygotowaną odpowiednią sankcję. Takie pojmowanie naszej relacji ze Stwórcą formuje niezdrową mentalność formalistycznie pojętego "bycia w porządku wobec Boga". Według tej mentalności dziecko chrzci się, na przykład, po to, żeby nie chorowało, a do kościoła chodzi się dla zapewnienia sobie życiowej pomyślności.
Taka koncepcja relacji z Bogiem jest pogańska i po prostu nieprawdziwa, a przekonuje o tym pierwsze napotkane w życiu niepowodzenie. Powstają wówczas pełne wyrzutu pytania: Boże, jak to możliwe? Ja spełniam Twoje przykazania, a Ty zsyłasz mi chorobę, zabierasz ukochaną osobę itp. Nie wywiązujesz się z umowy! Dalsze wnioskowanie idące tym torem prowadzi do uznania niesprawiedliwości Boga albo też w ogóle neguje Jego istnienie. W "najlepszym" wypadku człowiek żyje ze świadomością Boga-Strażnika, którego trudno serdecznie kochać; spontanicznie natomiast się Go lęka ze względu na perspektywę potencjalnej kary.
Stąd też osobiście uznaję za co najmniej niewłaściwą i prowadzącą do wielu nieporozumień szkolną formułę wyjętą z tradycyjnych katechizmów, głoszącą Boga jako sprawiedliwego Sędziego, który za dobro wynagradza, a za zło karze. Trudno jej zresztą szukać w Katechizmie Kościoła Katolickiego. Przeciwnie, lektura rozdziału poświęconego pierwszym prawdom wiary ukazuje Boga, który objawia się Mojżeszowi, mówiąc o sobie: ""Jahwe, Jahwe (JHWH, JHWH), Bóg miłosierny i litościwy, cierpliwy, bogaty w łaskę i wierność" (Wj 34, 5-6). Mojżesz wyznaje wówczas, że Pan jest Bogiem, który przebacza (Por. Wj 34, 9)" (KKK, 210). Samo imię Boże sygnalizuje tę Jego gotowość do wyjścia naprzeciw grzesznikowi. "Imię Boże "Ja Jestem" lub "On Jest" wyraża wierność Boga, który mimo niewierności ludzkiego grzechu i kary, na jaką człowiek zasługuje, zachowuje "swą łaskę w tysiączne pokolenie" (Wj 34, 7). Bóg objawia, że jest "bogaty w miłosierdzie" (Ef 2, 4), aż do dania swojego jedynego Syna. Jezus, oddając swoje życie, by wyzwolić nas z grzechu, objawi, że On sam nosi imię Boże: "Gdy wywyższycie Syna Człowieczego, wtedy poznacie, że JA JESTEM" (J 8, 28)" (KKK, 211).
Nie ma zbrodni bez kary
Miłosierdzie Boga polega właśnie na tym, że On nie wymierza kary, na jaką zasługujemy, popełniając grzechy (inaczej wszyscy bylibyśmy już dawno nieżywi). Trudno się natomiast dopatrzyć Bożego miłosierdzia w sytuacjach masowej zagłady, odbieranej jako Jego karanie.
W tym miejscu powraca problem kary jako takiej. Motyw kary, znany od wieków mądrości ludzkiej, utrwalił się w kulturze chociażby za sprawą literatury romantyzmu: "Nie masz zbrodni bez kary" (A. Mickiewicz, Lilije). W przekonaniu człowieka każdy jego czyn odnosi jakiś skutek. Efektem czynu niegodziwego jest zło, które ściąga karę. Kara to zatem naturalna konsekwencja złego czynu; w niej zło zatacza krąg i powraca do człowieka, który się go dopuścił. W języku teologii zły czyn nosi miano grzechu. Zło grzechu zawsze zwraca się przeciw człowiekowi. Skutek mojego grzechu jest karą za jego popełnienie.
Zasadniczym skutkiem grzechu człowieka jest utrata wolności na rzecz namiętności: "Człowiek, ponosząc karę za grzech, przeszedł z raju wolności do niewoli tego świata" (Orygenes, "Homiliae in Exodum", 8, 1).
Problem zaczyna się wówczas, kiedy wymierzeniem kary za grzech obarczymy Boga. Automatycznie powraca wspomniany już obraz Wszechmocnego Strażnika - idea, która duchowemu życiu przynosi więcej szkody niż pożytku. Tymczasem można powiedzieć, że grzech kieruje się własnym "prawem zemsty" na człowieku, który się zła dopuszcza. Proponuję mały i z pewnością uproszczony przykład. Jeśli prowadzę samochód z niedozwoloną, nadmierną prędkością i wskutek tego ulegam wypadkowi, w którym tracę zdrowie, to w żadnym razie nie mogę stwierdzić, że w ten właśnie sposób ukarał mnie twórca Kodeksu drogowego. Moje doświadczenie mogę natomiast odczytywać jako karę - skutek nieprzestrzegania przepisów. Powyższy przykład jest uproszczony także i z tego powodu, że w życiu rzadko się zdarza, aby grzech natychmiast przynosił ze sobą wyraźny skutek, tak aby łatwo było połączyć własne działanie z jego karzącą konsekwencją. Zwykle sieć zła rozrasta się na tyle, że skutki grzechów dotykają także innych, niekoniecznie samych ich sprawców.
Dla kogo kara
Jak w takim razie traktować naturalne kataklizmy niszczące życie człowieka, wydarzenia, co do których nie można stwierdzić, że są skutkami czyjegoś działania? Czy mogę widzieć w nich karę za moje grzechy?
Oczywiście, ale tylko w odniesieniu do siebie samego. Wprawdzie wszyscy jesteśmy grzesznikami i zasługujemy, aby ponieść konsekwencje naszego złego postępowania, ale nie mamy prawa oceniać nieszczęść dotykających innych jako kary za ich grzechy. W ten sposób poucza nas Kościół: "Chociaż możemy sądzić, że jakiś czyn jest w sobie ciężką winą, powinniśmy sąd nad osobami powierzyć sprawiedliwości i miłosierdziu Bożemu" (KKK, 1861). Stąd też jakkolwiek nie możemy pochwalić nieporządku moralnego istniejącego w miejscach dotkniętych przez kataklizmy, to równocześnie nie mamy prawa interpretować tych ostatnich jako kary za grzechy ludzi, którzy ten nieład zaprowadzali. Tylko doświadczający na sobie nieszczęścia mogą dostrzec w nim Boży znak dla siebie. Dla nich rzeczywiście może on być wskazaniem bezsensu i chaosu, do którego prowadzi grzech. Dla pozostałych - zachętą do refleksji nad własnym przemijaniem i wezwaniem do szukania trwałych wartości. Natomiast dostrzeganie w nieszczęściu drugiego kary należnej za jego grzechy, prowadzi do przyjęcia faryzejskiej postawy obojętności: jeśli cierpi, to widocznie na to zasłużył i żadne współczucie mu się nie należy; dzięki Bogu mnie to nie dotknęło, co znaczy, że jeszcze nie jestem taki najgorszy.
W tym kontekście bardzo wyraźnie brzmią słowa samego Jezusa: "Myślicie, że owych osiemnastu, na których zwaliła się wieża w Siloe i zabiła ich, było większymi winowajcami niż inni mieszkańcy Jerozolimy? Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy tak samo zginiecie" (Łk 13, 4-5).
Jeśli się ktoś upiera przy religijnej interpretacji katastrof przyrody jako kary za grzechy innych, musi sobie odpowiedzieć na kilka pytań. Czy Pan Bóg, który zdecydował się ocalić Sodomę i Gomorę ze względu na dziesięciu sprawiedliwych (por. Rdz 18, 32), unicestwia w kataklizmach grzeszników wraz z niewinnymi? Czy życie odbiera Bóg deklarujący się jako Ten, który nie chce śmierci grzesznika, ale jego nawrócenia (por. Ez 18, 23; Mdr 1, 13-16)? W końcu, czy Bóg, który nie poraził oprawców swojego Syna, wdaje się w osobiste porachunki z bluźniącym Mu człowiekiem, w istocie niewiedzącym, co czyni (por. Łk 23, 34)?
Niewolnik czy syn?
Koncepcja formowania życia religijnego pomiędzy biegunami nagrody i kary jest z pewnością łatwiejsza edukacyjnie. Zdecydowanie lepszy i szybszy skutek osiągniemy, pouczając drugiego: nie rób tego, bo cię uderzę; niż wyjaśniając: nie rób tego, bo w ten sposób szkodzisz samemu sobie i ranisz moją miłość do ciebie. Na płaszczyźnie wiary metoda ta jest jednak efektywna tylko z pozoru. Ceną za zewnętrzne uporządkowanie jest tutaj utrata tego, co najważniejsze w relacji z Bogiem - dziecięcej ufności w to, że jest się przez Niego bezgranicznie kochanym. A właśnie ta świadomość, a nie strach, naprawdę przemienia życie człowieka. Pięknie mówi o tym św. Bazyli z Cezarei: "Albo odwracamy się od zła z obawy przed karą - jesteśmy wtedy jako niewolnicy; albo też zachęca nas nagroda - jesteśmy wtedy podobni do najemników. Albo wreszcie jesteśmy posłuszni dla samego dobra i dla miłości Tego, który rozkazuje... a wtedy jesteśmy jako dzieci" ("Regulae fusius tractatae, 3").
Autor jest doktorantem teologii moralnej Papieskiego Uniwersytetu św. Tomasza w Rzymie