Logo Przewdonik Katolicki

Telewizja zasad?

Robert Bogdański
Fot.

Telewizji Polskiej nie brakuje pieniędzy - w ostatnim roku zanotowała 125 mln zysku. Nie brakuje także widzów - jej programy ogląda 55 procent Polaków. Nie brakuje pięknych prezenterek i wielkiego show. Czego więc właściwie brakuje? Czegoś, czego nie widać. Zasad. Ich przywrócenie to wyzwanie dla Jana Dworaka i jego zarządu. Ciekawe, czy wszyscy członkowie tego zarządu zdają sobie...

Telewizji Polskiej nie brakuje pieniędzy - w ostatnim roku zanotowała 125 mln zysku. Nie brakuje także widzów - jej programy ogląda 55 procent Polaków. Nie brakuje pięknych prezenterek i wielkiego show. Czego więc właściwie brakuje? Czegoś, czego nie widać. Zasad. Ich przywrócenie to wyzwanie dla Jana Dworaka i jego zarządu. Ciekawe, czy wszyscy członkowie tego zarządu zdają sobie z tego sprawę.


Gdyby Tony Blair miał za przeciwnika Roberta Kwiatkowskiego, a nie takiego mięczaka jak prezes BBC, to nie ten ostatni podałby się do dymisji po aferze, która doprowadziła do śmierci brytyjskiego naukowca, tylko sam Blair. I to bez względu na treść orzeczenia niezależnej komisji badającej sprawę. Głośny w ostatnich miesiącach konflikt rządu brytyjskiego z korporacją BBC miał swoje subtelności, w które nie warto tu wchodzić, ale przede wszystkim miał swoich bohaterów, którzy postępowali według zasad, nawet gdy nie zawsze mieli rację. Gdy okazało się, że racja nie leży po ich stronie, nie wahali się ponieść konsekwencje.
Kiedy wyszło na jaw, że dziennikarz BBC Andrew Gilligan posunął się za daleko, atakując politykę rządu wobec Iraku i przeinaczył relację złożoną mu przez współpracującego z rządem naukowca, który rozmawiał z nim nieoficjalnie, do dymisji podał się on sam, redaktor naczelny całej korporacji i jej prezes. Punktem zwrotnym była publikacja niezależnego raportu sędziego Huttona. Przedtem całe kierownictwo BBC stało murem za swoim dziennikarzem, broniąc przed rządem jego niezależności. Broniąc zasad. Nie był to zresztą pierwszy przykład, gdy szefowie BBC mówili rządowi "nie" w obronie dziennikarzy. Wiele razy wygrywali. Jednak najwyższą zasadą okazała się prawda. Wszyscy, którzy w dobrej wierze bronili niezależności dziennikarskiej, a zostali skrytykowani w raporcie, odeszli. Jest więcej niż prawdopodobne, że gdyby orzeczenie Huttona rzucało cień na rząd, do dymisji podałby się premier Blair... Gdyby zaś tego nie uczynił, nie miałby co marzyć o wygraniu następnych wyborów.
A teraz wyobraźmy sobie prezesa Kwiatkowskiego podającego się do dymisji po emisji słynnego serialu obrzucającego błotem braci Kaczyńskich, czy po tym, jak nagroda Hieny Roku, przyznawana przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich za uprawianie nieetycznego dziennikarstwa, w kolejnej edycji trafiła do rąk dziennikarza jego telewizji. Trudne? No to wyobraźmy sobie prezesa Kwiatkowskiego podającego się do dymisji po tym, jak Lew Rywin oświadczył, że to prezes TVP wysłał go z korupcyjną propozycją. Jeszcze trudniejsze? Doprawdy, te brytyjskie mięczaki powinny się uczyć od polskich twardzieli. A poważnie: zbyt istotne polityczne i finansowe interesy stały za obecnością "polskich twardzieli" na Woronicza, aby pochopnie władze SLD mogły zgodzić się na ich dymisję w myśl jakiejś tam zasady.

Dobro narodowe?


W lecie 2001 roku szefowie Telewizji Polskiej w ciągu zaledwie sześciu dni podpisali umowy na przekazanie na produkcję trzech filmów zawrotnej sumy 37 milionów złotych. Nie byłoby w tym nic dziwnego i prezes Kwiatkowski mógłby następnie spokojnie okazywać swą dumę z tego, że jego telewizja wspiera kulturę narodową, gdyby nie fakt, że przeciętny roczny budżet filmowy TVP wynosił do tej pory około 20 milionów. No i gdyby nie prosty fakt, że rok 2001 był rokiem wyborczym...
Jednym z tych filmów było "Quo vadis", powszechnie ocenione jako artystyczna porażka. Jesienią, już po wygranych wyborach, można było od co bardziej szczerych przedstawicieli SLD usłyszeć w kuluarach Sejmu, że kampanię wyborczą "sfinansowali pierwsi chrześcijanie". Dodajmy, że film kosztował prawie 80 milionów złotych, a kosztowne dekoracje po prostu spłonęły w kulminacyjnej scenie i nie sposób było sprawdzić ich z kosztorysem.
Podłym plotkom o nielegalnym finansowaniu kampanii SLD wszyscy oczywiście zaprzeczyli i życie potoczyło się dalej. Jak to w Polsce - "Si non e vero, e ben trovato" (co nieprawdziwe, jest mile widziane).
Historia powyższa była - jak można przypuszczać - najważniejszą racją istnienia zarządu TVP pod kierunkiem prezesa Kwiatkowskiego. Gdy wypełnił to zadanie, mógł już właściwie odejść z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, ale nie spoczął na laurach. On, jeden z twórców kampanii wyborczej Aleksandra Kwaśniewskiego z 1995 roku, zaczął wykorzystywać kierowaną przez siebie firmę do autoreklamy i reklamy politycznej. Pomagali mu w tym usłużni cmokierzy, jakich nie brak w żadnej ludzkiej zbiorowości, a jakich w gmachu na Woronicza pod dostatkiem było od dziesięcioleci. Nikt mu w tym nie przeszkadzał, bo przecież podstawowym zadaniem TVP było reklamowanie polityków Sojuszu Lewicy Demokratycznej i wypełnianie innych bieżących zleceń, jakie pojawiały się "na danym etapie". - Skoro reklamuję Millera, to i sam powinienem się pożywić - myślał sobie zapewne prezes, z drewnianym uśmiechem wchodząc na scenę, by stanąć obok pięknych prezenterek. Na ekranie trwał niekończący się serial pokazywania oficjeli w rozmaitych "niewymuszonych" sytuacjach, czego kulminacją był występ Leszka Millera w Dobranocce.
Dość dokładnie można sobie odpowiedzieć na pytanie, jakie skutki tego rodzaju postępowania miało dla tak zwanej "kultury korporacyjnej", czyli obowiązującego w danej firmie zespołu zachowań. Przekaz idący z góry był jasny: Nie ma zasad. Jedyną obowiązującą zasadą jest wola przełożonego. Arogancja przełożonego rodziła arogancję dziennikarzy. Szczytem wszystkiego był epizod sprzed roku, kiedy w programie "Tygodnik Polityczny Jedynki", Aleksandra Jakubowska wraz z rzeczniczką prokuratury p. Śliwą, po prostu zakrzyczały członka Komisji Śledczej, posła Ziobro, a prowadzący program taktownie im w tym nie przeszkadzał.

Zamieszkać w wiosce Potiomkina?


W telewizji Kwiatkowskiego, niczym w potiomkinowskiej wiosce, nic nie było tym, czym wydawało się być. Zysk, którym tak się chwalono, w istocie nie był zyskiem, bo gdyby odjąć od przychodów abonament będący w istocie podatkiem celowym, to TVP SA pogrążyłaby się w monstrualnej stracie. Misja kulturotwórcza była tylko przykrywką dla przepompowywania pieniędzy z kieszeni do kieszeni, a rzeczywiście wartościowe programy albo były likwidowane, albo przenoszone na godziny nocne. Misja publiczna była w istocie państwowa lub partyjna. Niezależność dziennikarska stosowana była jako tarcza wobec polityków groźnych dla SLD, podczas gdy wobec "swoich" istniał jedynie serwilizm. Nawet nagroda dla najlepszej telewizji, przyznana przez Europejską Unię Nadawców, którą pochwalił się w roku 2003 przed kamerami prezes, okazała się fałszywa i po dementi ze strony międzynarodowej instytucji, która rzekomo ją przyznała, musiał się rakiem z całej sprawy wycofywać...
Nowy prezes, jeżeli chce przystosować ową potiomkinowską wioskę do mieszkania, musi przede wszystkim przywrócić sens słowom. Rzeczą, od której powinien zacząć, jest stworzenie kodeksu dziennikarskiego. Prostego i jasnego, nie poddającego się manipulacjom i interpretacjom. W BBC taki kodeks to całkiem spora książka zawierająca czasem bardzo konkretne wskazówki, jak zachowywać się w pewnych sytuacjach, a także słownik dozwolonych na antenie słów i określeń. Słowa bowiem są w dziennikarstwie wszystkim. To, czy sprawcy zamachu na gmach publiczny w Iraku zostaną nazwani "terrorystami", "partyzantami", czy "bojownikami", mówi wiele o nastawieniu dziennikarza, ale także nastawia emocjonalnie widzów. Stacja prywatna może sobie pozwolić na emocjonalność, właśnie dlatego, że jest prywatna. Stacja publiczna nie.
Słowo "publiczny" jest tym słowem, którym będzie trzeba zająć się szczególnie troskliwie. Od lat TVP była telewizją państwową, a właściwie partyjną. Nazywano ją jednak uparcie telewizją publiczną, bo tak było ładniej, nowocześniej i bardziej po europejsku. Telewizja partyjna realizowała interesy wąskich grup, jednocześnie - niczym u Orwella - urządzając igrzyska dla "proletów". Telewizja publiczna musi być partnerem dla ludzi i nie może im schlebiać, nawet jeżeli straci trochę owej słynnej "oglądalności".

Co to będzie...


Podobno w gmachach telewizyjnych słychać teraz przyspieszone bicie serca wszystkich tych, którzy służyli poprzednim panom i boją się, że nowi panowie ich wyrzucą. Część kierownictwa aż się rozchorowała. Jeżeli "nowi panowie" istotnie mieliby taki pomysł, aby wyrzucić starych i wziąć sobie nowych na służbę, to byłoby bardzo źle, bo najważniejsze muszą być zasady i im ludzie muszą służyć, a nie panom. I za sprzeniewierzenie się zasadom, nie zaś za służbę innym powinni być wyrzucani.
Dyktatura zasad, a nie dyktatura prezesa - to byłaby dopiero prawdziwa rewolucja w telewizji...

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki