Służby specjalne działają dziś w Polsce z poczuciem pełnej bezkarności. Ubijają interesy, rywalizują między sobą, szukają zagranicznych protektorów, umieszczają swoich ludzi we władzach spółek Skarbu Państwa, tasują polityków. Czasami, jak w przypadku sprawy Pana Ostrowskiego, sprawy wymykają się spod kontroli i trzeba je na gwałt tuszować.
Pan Ostrowski pojawił się w polskim życiu publicznym dość niespodziewanie. Jowialny jegomość, z upodobaniem pozujący między biurkiem a cekaemem, nie przypuszczał zapewne, że stanie się obiektem powszechnego zainteresowania. Miał swój biznes załatwić szybko i dyskretnie, zgodnie ze złotą myślą Jana Kulczyka: "Duże pieniądze lubią spokój, wielkie - ciszę". A tu ani spokoju, ani ciszy - cała prasa trąbi o wielkim przekręcie, choć na razie nikt nie jest w stanie powiedzieć, na czym on polega. Znając jakość naszego życia publicznego, można przypuszczać, że cała sprawa niedługo ucichnie i nadal nie będzie wiadomo, co nielegalnego się stało. Zwłaszcza, że szef Wojskowych Służb Informacyjnych przywiózł z Waszyngtonu wiadomość, że jak sprawa pana O. nie zostanie wyciszona, to Polacy nie mają co liczyć na dalsze kontrakty przy odbudowie Iraku. Od kilku dni feralne nazwisko przestało kłuć w oczy w mediach i jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawiła się nadzieja: wstrzymano realizację przetargu i może nawet Bumar będzie miał drugą szansę...
Niejeden pewnie dziwi się, że tak trudno tu dojść do prawdy, skoro w takich sprawach wszystko powinno być prześwietlane po kilka razy. Pan Ostrowski raz mówi jedno, a raz drugie, szefowie "Policji tajnych, widnych i dwupłciowych" bredzą jak Piekarski na mękach, a potem przepraszają za to, że zostali źle zrozumiani, prasa wyciąga kolejne "rewelacje", polscy przedstawiciele w Iraku i Waszyngtonie raz mówią, że o niczym nie wiedzą, a raz, że wszystko jest w porządku. Jak się w tym wszystkim połapać? I ważniejsze pytanie - po co?
Teren jest grząski. Jak każdy teren, po którym hasają służby specjalne. Nawet jeśli uda nam się skonstruować w miarę logiczne wyjaśnienie sprawy, nie mamy żadnej gwarancji, że budując naszą układankę, dysponowaliśmy prawdziwymi klockami. Dlatego od talmudycznych rozważań na temat Pana Ostrowskiego ciekawszy wydaje mi się inny temat: jak to się dzieje, że 15 lat po obaleniu komunizmu na każdym kroku w naszym kraju odczuwa się obecność służb specjalnych lub ludzi z nimi związanych? Służb, które zamiast chronić państwo i obywateli, w bezceremonialny sposób ingerują w bieg wydarzeń, a nierzadko ubijają własne interesy.
Tajemniczy telefon
Kiedy w lipcu 2002 roku Roman Kluska wracał po 24 godzinach spędzonych w areszcie do domu, próbując ochłonąć po nieuczciwych zarzutach postawionych mu (publicznie, przy włączonych kamerach i przy świetle reflektorów) przez Prokuraturę, żona poinformowała go, że "dzwonił miły pan, który powiedział, że wszystko załatwi". Miły pan rozmawiał następnie z samym Kluską i stało się jasne, że chodzi o pieniądze. Reakcja biznesmena była na tyle zdecydowana, że tajemniczy pan poniechał dalszych telefonów. Wcześniej, przy rozmaitych nieformalnych okazjach Klusce grozili ludzie z nieokreślonych "służb". Nie podobało im się, że finansuje on działalność Kościoła i także chcieli uszczknąć co nieco z majątku twórcy Optimusa. Gdy im się to nie udało, postanowili go zniszczyć. W akcji wziął udział Urząd Skarbowy, Prokuratura, Urząd Wojewody, Wojskowa Komenda Uzupełnień i Urząd Miejski. Doprawdy, znakomita koordynacja! W obliczu takiego współdziałania blednie nawet słynna "grupa trzymająca władzę" Lwa Rywina. I chyba słusznie, bo w tamtej sprawie jednak mieliśmy raczej do czynienia z amatorami, by nie rzec z "prywatną inicjatywą".
Technika: łapaj złodzieja!
Niszczenie Kluski rozpoczęło się od telefonu do telewizji - znak czasów. Zjawiła się ona chętnie, nie wnikając zanadto w szczegóły. Prasa także nie wykazała się dociekliwością. Słowo funkcjonariuszy było święte. No i ważne było, że złapano "aferzystę", co zawsze lubi publiczność.
Co nam to przypomina? Ano choćby zwolnienie szefa koncernu naftowego PKN Orlen. Andrzej Modrzewski został zatrzymany w środku miasta przez brygadę antyterrorystyczną, o czym natychmiast doniosły telewizyjne "Wiadomości". Przypadkiem, następnego dnia odbywało się posiedzenie Rady Nadzorczej koncernu, na którym Modrzewski został zwolniony ze stanowiska. Po kilku godzinach, gdy cała akcja spełniła już swoją funkcję, funkcjonariusze go puścili. Nikt nie zająknął się oczywiście w tym gorącym czasie, że zatrzymanie było niepotrzebne, bo chodziło o doprowadzenie na przesłuchanie do Prokuratury, od czego delikwent wcale się nie uchylał. Sprawa, w jakiej go przesłuchiwano, była zresztą dość błaha i stara, a później nikt nie słyszał, aby ją kontynuowano. Najważniejsze jednak, że przeszkoda na drodze do przejęcia władzy w Orlenie zniknęła.
Inna zapomniana historia. Latem 2002 roku, na kilka miesięcy przed wyborami parlamentarnymi, cała Polska dowiedziała się ze zdumieniem, że członek rządu Jerzego Buzka mający opinię jednego z najuczciwszych - minister transportu Jerzy Widzyk prał brudne pieniądze. Taki przynajmniej zarzut postawiła mu Prokuratura. Mało kto zdziwił się wówczas tym, że jako owej "pralni" Widzyk miał używać własnego konta bankowego. Nie chodziło jednak o prawdopodobieństwo, tylko o rozgłos. Zaskoczony minister tłumaczył się długo i szczegółowo, ale w wyborach już szans nie miał. Z etykietką aferzysty poległ razem z AWS. Po roku Prokuratura sprawę umorzyła z braku dowodów. Niewiele osób dowiedziało się o tym z notek małym drukiem, umieszczonych na dalszych stronach gazet. Ale co tam, najważniejsze, że sprawnie i skutecznie przeprowadzono akcję usunięcia człowieka, który "na danym etapie" był dla jakiegoś układu niewygodny.
Z nazwiskiem? Niechętnie...
Na ogół tajniacy załatwiają takie rzeczy przez inne osoby. Dyspozycyjny prokurator, sędzia, urzędnik, czasem dziennikarz. Jednak w nadzwyczajnych sprawach, gdy grunt pali im się pod nogami, zaciskają zęby, wkładają mundury lub służbowe garnitury, stawiają na baczność swoich tajnych współpracowników i wychodzą na światło dzienne. Tak było z aferą FOZZ-u, gdy w krytycznym momencie zmobilizowany został były płk WSI Zenon Klamecki, Pan Cliff Pineiro, czy "twórcy" telewizyjnego serialu "Dramat w trzech aktach". I znowu zadziałała zasada czynienia hałasu na początku, niezależnie od efektu końcowego. Telewizyjny serial opluskwiający liderów niebezpiecznie rosnącego w siłę PiS-u obejrzały miliony. Teraz mało kto czyta notatki o tym, że "twórcy" muszą przeprosić swoje ofiary. Jak i w poprzednich przypadkach liczyło się skuteczne uderzenie i efekt propagandowy. Różnica polega na tym, że tym razem trzeba było stanąć z odkrytą twarzą i narazić się na proces. Mało, ale zawsze coś.
Pośredni wariant wybrał szef ABW, Pan Barcikowski. Kiedy pod koniec ubiegłego roku szykowało się ujawnienie przez prasę kolejnej afery związanej z rządem Millera, musiało się zrobić faktycznie niebezpiecznie, bo Pan Barcikowski rzucił się na front własną osobą. Ale rzucił się jakoś tak sprytnie, aby nie ucierpieć. Powiedział, że dziennikarze ulegają "patologicznemu lobbingowi", co miało w sposób wyprzedzający zdyskredytować ich zarzuty. Obrzucił przy okazji obelgami szereg innych osób. Jednej z nich zarzucił nawet to, że jest na szpiegowskim żołdzie obcego państwa, przypadkiem zresztą sojuszniczego. Nasz oberagent chciał przy tym jednocześnie zjeść ciastko i je zachować. Wystąpił publicznie, ale na utajnionym posiedzeniu Sejmu. Dlatego chociaż jego "rewelacje" przedostały się szeroko do opinii publicznej, słuchało ich wszak 460 posłów, którzy nie należą do specjalnie dyskretnych, to jednak oficjalnie nie można o nich rozmawiać, gdyż chroni je "tajność" obrad. Tym sposobem Pan Barcikowski starał się zniszczyć szereg osób, jednocześnie odsuwając od siebie odpowiedzialność za popełniony czyn. Doprawdy, jakiż wspaniały akt cywilnej odwagi...
Agencja Bezkarności Wewnętrznej i Własne Służby Informacyjne
Ludzie, którzy u progu obecnej edycji Rzeczpospolitej dyskutowali na temat weryfikacji w służbach specjalnych, zdecydowanie oddzielali od siebie złą przeszłość - ponure czasy UB, SB i innych ich peerelowskich mutacji od "normalnej" teraźniejszości i przyszłości. - Każde państwo posiada takie służby i nareszcie nasze służby będą chroniły nasze narodowe interesy - mówili. Reforma służb miała zbliżyć nasz kraj do standardów krajów demokratycznych. Tym bardziej, że nasz wywiad tak świetnie już na samym początku zaczął współpracować z wywiadem amerykańskim... Tymczasem po 15 latach bliżej nam do standardu Słowacji, gdzie opozycja otwarcie mówi o roli specsłużb w zwalczaniu przeciwników politycznych, czy Litwy, gdzie prezydent państwa uwikłał się w niejasną sieć powiązań ze służbami obcego państwa.
Trudno wytłumaczalna miłość pierwszego prezydenta III RP Lecha Wałęsy do służb specjalnych, nieprzeprowadzenie w odpowiednim czasie lustracji, przyzwolenie elit politycznych na zniszczenie dużej części archiwów bezpieki, zaniechanie weryfikacji WSI - te i inne czynniki sprawiły, że służby specjalne działają dziś w Polsce z poczuciem pełnej bezkarności. Ubijają interesy, rywalizują między sobą, szukają zagranicznych protektorów, umieszczają swoich ludzi we władzach spółek Skarbu Państwa, tasują polityków. Czasami, jak w przypadku sprawy pana Ostrowskiego, sprawy wymykają się spod kontroli i trzeba je na gwałt tuszować.
Czas zadać głośno pytanie: jak wiele ta działalność ma jeszcze wspólnego z polskim interesem narodowym, a jak wiele z własnym interesem finansowym lub interesem politycznym ich przyjaciół?