Coraz częściej publiczne autorytety w naszym kraju załamują ręce nad tym, że "bitwa o pamięć" w Polsce została przegrana. Wskazują na to choćby sondaże opinii publicznej, z których wynika, że większość naszych obywateli uważa Niemców na równi z Polakami i Żydami za takie same ofiary II wojny światowej, że większość pochwala generała Jaruzelskiego za decyzję o wprowadzeniu stanu wojennego, w końcu że większość nie wie, dlaczego Świętem Narodowym jest 11 Listopada.
Od lat ulubionym zajęciem prześmiewców, drwiących z rzekomej polskiej megalomanii, jest wytykanie, że jesteśmy narodem zapatrzonym w swoją historię i żyjącym przeszłością. Tymczasem wydaje się, że jest właśnie odwrotnie - zwłaszcza po 1989 roku staliśmy się jedną z nacji najbardziej obojętnie odnoszących się do własnego dorobku historycznego. Widać to zwłaszcza w porównaniu z innymi krajami europejskimi, np. Niemcami czy Hiszpanią, gdzie ma miejsce renesans zainteresowania własnymi dziejami, szczególnie najnowszymi.
We wrześniu ub.r. były minister kultury Kazimierz M. Ujazdowski i były wysoki urzędnik tego resortu Robert Kostro opublikowali w "Rzeczpospolitej" tekst, w którym wskazywali, że nie ma w Polsce ani jednego miejsca, do którego można zaprowadzić córkę, syna lub cudzoziemca, by wytłumaczyć im cokolwiek, co działo się w naszym kraju w XX wieku. Bez takich miejsc zaś bardzo trudno jest przekazać młodszemu pokoleniu czy zagranicznym gościom naszą wizję historii. Coś takiego udało się dokonać Węgrom.
Dom Terroru
Ulica Andrassyego w Budapeszcie jest jedną z głównych arterii stolicy. Pod numerem 60 znajduje się kamienica, która przez dziesięciolecia cieszyła się ponurą sławą. W tym budynku znajdowała się w czasie II wojny światowej siedziba węgierskich faszystów - strzałokrzyżowców, a po wojnie - komunistycznej służby bezpieczeństwa AVO. Dwa lata temu z inicjatywy ówczesnego premiera Viktora Orbana w gmachu powstało muzeum pod nazwą Dom Terroru. Jego zadaniem jest przybliżenie ludziom, którzy nie zetknęli się osobiście ani z faszyzmem, ani z komunizmem - zwłaszcza młodszemu pokoleniu i cudzoziemcom - doświadczenia tych obu totalitarnych systemów.
Ekspozycje wykorzystują z jednej strony oryginalne rekwizyty z dawnych czasów, z drugiej zaś najnowsze osiągnięcia techniki w dziedzinie audiowizualnej. Widz ma więc okazję na wielu ekranach obejrzeć nazistowskie i sowieckie kroniki filmowe, a wykręcając tarcze archaicznych telefonów, może usłyszeć w słuchawce oryginalne przemówienia Horthyego, Szalasiego, Rakosiego czy Nagya.
Trzeba przyznać, że organizatorzy muzeum stają w prawdzie wobec własnej historii i nie próbują retuszować jej najbardziej niewygodnych momentów. Na wielokrotnie puszczanej taśmie filmowej możemy oglądać Ferenca Szalasiego, składającego przysięgę przed największą świętością Węgrów - Koroną Świętego Stefana.
Wódz strzałokrzyżowców Szalasi został premierem 16 października 1944 roku, wyniesiony na to stanowisko przez hitlerowskie Niemcy. Rozpoczął w kraju krwawy terror. Chociaż Węgry już wcześniej były sojusznikiem Trzeciej Rzeszy, to jednak rządzący państwem admirał Miklos Horthy starał się utrzymać resztki niezależności od Berlina, np. chroniąc przed zagładą budapeszteńskich Żydów. Reżim strzałokrzyżowców nie miał już takich oporów. Ekspozycja w Domu Terroru dokumentuje ludobójstwo Żydów, do którego przyłożyli rękę także węgierscy faszyści, organizując deportacje do obozów śmierci.
Jest też sala poświęcona obozom sowieckim. Po wojnie Stalin wcielił do ZSRR Zakarpacie, gdzie mieszkała prawie ćwierćmilionowa mniejszość węgierska. Wobec Węgrów od 16 do 55 roku życia zastosowano odpowiedzialność zbiorową, wywożąc ich wszystkich do łagrów. Dokumentuje to podłużna sala przypominająca obozowy barak - drewniane ściany z grubych bali i równe rzędy niewielkich okienek po prawej i lewej stronie. W każdym z okienek znajduje się ekran, a na każdym z nich różne osoby, stare, zmęczone i poniszczone, opowiadają wstrząsające historie z gułagu. W pewnym momencie wszystkie te świadectwa urywają się, na ekranach zaczynają przesuwać się z dużą szybkością zimowe krajobrazy tajgi, a z głośników rozlega się odgłos kół pędzącego pociągu. Nagle mamy wrażenie, jakby barak zamienił się w wagon wiozący nas na Syberię.
Kolejne ekspozycje dokumentują różne aspekty życia w komunizmie. Jest np. sala poświęcona wyborom z prezydialnym stołem nakrytym czerwonym suknem, z równie czerwoną urną i z kabinami wyborczymi, w których ekrany pokazują kroniki filmowe z różnych lat o "masowym poparciu ludu pracującego miast i wsi dla socjalistycznych kandydatów". Za fasadą lokalu wyborczego urządzono stanowisko sowieckich doradców wojskowych z radiostacją, szyfrogramami i urządzeniami podsłuchowymi.
W niektórych salach efekt osiągany jest za pomocą "światła i dźwięku", jak np. w pokoju z autentyczną czarną limuzyną sowiecką, zakrytą czarnymi zasłonami, gdzie słychać muzykę grozy, a światło raz się rozjaśnia, raz zaciemnia. W innych miejscach wystarczają prostsze środki wyrazu, jak np. w pokoju przesłuchań, gdzie znajdują się tylko trzy stoły, trzy krzesła i trzy ekrany, na których byli więźniowie opowiadają ze szczegółami, jak wyglądało przesłuchiwanie. Są też jednak takie miejsca, gdzie nie trzeba było niczego instalować, jedynie odtworzyć ich surowy wygląd sprzed lat, jak np. wyłożona kafelkami sala tortur z pałkami, pejczami, kranem w ścianie i kratą odpływową w podłodze, przez którą spływała krew.
Największe wrażenie robią zrekonstruowane cele śmierci w piwnicach - obdrapane, zimne, wilgotne. Także gabinet szefa AVO Petera Gabora nie zmienił swojego miejsca, przywrócono mu tylko wygląd sprzed pół wieku. W tym pokoju mieszkał, przyjmował gości, czytał książki, a potem schodził parę pięter niżej i wymuszał od więźniów zeznania.
W Domu Terroru przedstawiona została również walka komunistów z Kościołem na Węgrzech. Jej symbolem do dziś pozostaje prymas Josef Mindszenty. Na zdjęciach z kroniki filmowej w pamięć zapadają zwłaszcza jego nieobecne oczy, kiedy po długich torturach i nafaszerowaniu narkotykami staje przed trybunałem skazującym go na dożywocie.
Procesy pokazowe były swoistą lekcją wychowania dla zniewolonego społeczeństwa. Obrazuje to znakomicie tzw. sala sprawiedliwości, urządzona na podobieństwo szkolnej klasy. Ściany zbudowane są z ponumerowanych grzbietów segregatorów, ławki szkolne wyklejone aktami spraw karnych i zeznaniami oskarżonych, a zamiast tablicy wisi duży ekran, na którym wyświetlane są propagandowe filmy z procesów "wrogów ludu" (np. Imre Nagya).
Nie trzeba dodawać, że całe wnętrze muzeum wypełnione jest obrazami, plakatami, afiszami czy reklamami w stylu socrealistycznym lub okraszone "złotymi myślami" przywódców socjalistycznych Węgier, np. "Służba bezpieczeństwa jest pięścią władzy" (Matyas Rakosi, 1949) albo "Każdy środek jest dobry, żeby uderzyć" (Janos Kadar, 1949).
Ekspozycję zamykają dwie wielce wymowne sale: ściany pierwszej z nich wyklejone są fotografiami i nazwiskami oprawców - zarówno faszystowskich, jak i komunistycznych, w drugiej zaś - nazwiskami ofiar. O ile pierwsza sala jest mocno oświetlona, o tyle druga, zwana Pokojem Łez, pozostaje w półmroku, a jedyne nikłe światełka biją od maleńkich latareczek zawieszonych na mnóstwie długich, cienkich jak łodygi krzyży.
Dom Terroru dostarcza nie tylko faktograficznej wiedzy na temat XX-wiecznych totalitaryzmów, lecz również silnie oddziałuje na emocje. Może być niezłą lekcją historyczną i światopoglądową, zwłaszcza dla młodzieży wychowanej często na poetyce teledysku i efektach multimedialnych.
Muzeum zamiast zemsty
Kilka miesięcy po otwarciu muzeum do władzy na Węgrzech doszli postkomuniści i postanowili zamknąć Dom Terroru - oczywiście nie wprost przez likwidację placówki, by nie narazić się na zarzuty, że sięgają po bolszewickie metody, ale przez obcięcie funduszy państwowych na utrzymanie instytucji. Wówczas doszło do rzeczy, której nikt się nie spodziewał. W obronie Domu Terroru demonstrowało w centrum Budapesztu ponad 200 tysięcy ludzi, z których przeważającą większość stanowiła młodzież.
Kiedy w Polsce obcinano fundusze dla Instytutu Pamięci Narodowej, protestowała tylko garstka intelektualistów. Nie do pomyślenia byłby taki społeczny zryw w obronie własnej historii jak na Węgrzech. Ale też na Węgrzech powstało miejsce-symbol, z jakim mogą utożsamiać się ci, którym bliska jest pewna wizja ojczystej historii.
Do polskich elit powoli dociera świadomość tego, że "bitwa o pamięć" zostanie definitywnie przegrana i zamiast być dumni z własnej historii, będziemy musieli ciągle tłumaczyć się z nie popełnionych win, jeżeli nie zdobędziemy się na podobne kroki jak Węgrzy. Lech Kaczyński buduje więc w Warszawie Muzeum Powstania Warszawskiego, Czesław Bielecki z podziemiach Pałacu Kultury tworzy ekspozycję socrealizmu, Władysław Bartoszewski apeluje o stworzenie w Poznaniu muzeum dokumentującego opór Polaków przed germanizacją ze strony Niemców, Kazimierz M. Ujazdowski i Robert Kostro proponują powołanie Muzeum Wolności - nowoczesnej placówki przedstawiającej wkład Polski w dziedzictwo naszego kontynentu (od Unii Lubelskiej do Jana Pawła II). Być może należy wziąć przykład z Węgrów i stworzyć w Polsce muzeum dwóch totalitaryzmów, gdyż żaden kraj podczas II wojny światowej nie ucierpiał tak wiele jak Polska z rąk zarówno nazistów, jak i komunistów.
Viktor Orban, broniąc Domu Terroru przed atakami postkomunistów, którzy zarzucali, że ekspozycja zbyt koncentruje się na socjalistycznych zbrodniach, powiedział: "W tym budynku tkwi ogromna siła, ponieważ ofiary, upokorzeni, ich bliscy i wszyscy pamiętający postanowiliśmy, że zamiast się mścić - zbudujemy muzeum. (...) Tak też zrobiliśmy".