Logo Przewdonik Katolicki

Bunt tubylców

Robert Bogdański
Fot.

Politycy i komentatorzy bardzo chcieliby wierzyć w to, że wyborców "Samoobrony" opanowała jakaś niewytłumaczalna choroba psychiczna, że chwycił ich wirus populizmu. To o wiele łatwiejsze niż próba dostrzeżenia w polskiej rzeczywistości cech, które sprawiają, że coraz większa grupa ludzi czuje się tu nie u siebie. Wyborcy "Samoobrony" nie są dla mnie - jak dla wielu politologów...

Politycy i komentatorzy bardzo chcieliby wierzyć w to, że wyborców "Samoobrony" opanowała jakaś niewytłumaczalna choroba psychiczna, że chwycił ich wirus populizmu. To o wiele łatwiejsze niż próba dostrzeżenia w polskiej rzeczywistości cech, które sprawiają, że coraz większa grupa ludzi czuje się tu nie u siebie.


Wyborcy "Samoobrony" nie są dla mnie - jak dla wielu politologów i socjologów - jedynie słupkiem w sondażach popularności partii politycznych. Spotykam ich nieomal codziennie. Na targu, na poczcie, w sąsiedztwie. Są zwykłymi ludźmi, którzy starają się wiązać koniec z końcem. Nie mają w sobie nic z hucpy przywódcy ugrupowania, na które chcą głosować, ale jedno im się w nim podoba: nie daje się zjeść w kaszy. Odszczekuje się tym, którzy "wiedzą lepiej". A że nie robi tego bardzo kulturalnie? Co z tego! Ostatnio TVN zaczął kampanię reklamową pod hasłem "koniec grzecznej telewizji", to co - im wolno, a Lepperowi nie?
Warto zastanowić się, czy oto nagle czwarta część naszego społeczeństwa zwyczajnie zwariowała, czy też może są inne przyczyny, które powodują, że wybierają oni rozwiązanie nie mieszczące się w głowach komentatorom życia publicznego. Ci ludzie nie są głupi. Oni są może niezbyt dobrze wykształceni i dlatego dają się łapać na populistyczne sztuczki i hasła, ale głupi nie są. Wbrew pozorom potrafią obserwować świat, a na pewno potrafią liczyć pieniądze. Nie ufają elitom i nie czują się w naszym kraju u siebie. Dlaczego?

Serdeczne zjednoczenie elit


Biedny Rywin. Dość niezasłużenie stał się ikoną zjawiska, które jest o wiele rozleglejsze niż jedna korupcyjna afera. Owo zjednoczenie jest faktem od lat kilkunastu. Co najmniej od czasów, gdy Adam Michnik pił w Magdalence wódkę z Czesławem Kiszczakiem. Potem było pasowanie Kiszczaka na "człowieka honoru" i słynne "odp... się od generała" - to o Jaruzelskim. Salony pałacu prezydenckiego stanęły otworem przed elitami dawnej opozycji, a łamy kolorowej prasy gościnnie otworzyły się przed panią prezydentową. Było wykwintnie i miło. Wreszcie przyszedł nieszczęsny Rywin, powołano komisję śledczą, a telewizja postanowiła nieopatrznie transmitować jej obrady.
I oto okazało się, że ci, którzy na zewnątrz zaciekle się kłócą, są w rzeczywistości ze sobą w serdecznym związku, a kłótnie uprawiają ot tak, na użytek gawiedzi. Zdumiona publiczność dowiadywała się, że Jerzy Urban, oficjalnie zdeklarowany wróg "ludzi przyzwoitych", szedł na przesłuchanie w sejmowej komisji śledczej dobrze nawet jeszcze nie wytrzeźwiawszy po "pijanej nocy" z redaktorem naczelnym "Gazety Wyborczej". Że tenże redaktor naczelny odbierał od premiera rządu, byłego prominenta PZPR, telefony z gratulacjami i podziękowaniami za życzliwe publikacje. Publiczność dowiadywała się, że wszyscy uczestnicy tak zwanej "sprawy Rywina" są ze sobą na "ty" i mają ze sobą rozliczne interesy. Potem przyszedł raport Rokity ze swoją pozornie szokującą, ale w rzeczywistości dobrze udokumentowaną i logiczną tezą, że Agora prowadziła z "grupą trzymającą władzę" swoistą korupcyjną grę. I dopowiedzmy to, czego Rokita nie napisał: gdy jesienią 2002 roku okazało się, że nic z tej gry nie wyjdzie, przewróciła stolik, publikując słynny artykuł "Przychodzi Rywin do Michnika" i udając, że przez poprzednie pół roku prowadziła "dziennikarskie śledztwo".
Co było największą szkodą dla społecznej moralności w całej tej aferze? Wbrew pozorom nie ujawnienie korupcji, czy zepsucia elit. W końcu o tym, że w Polsce jest korupcja, wie każde dziecko, a elity zawsze są ze sobą jakoś związane. Najwięcej szkody przyniosło wyrobienie w ludziach przekonania, że życie publiczne jest w istocie rzeczywistością wirtualną, konstruowaną przy wódce przez "inżynierów dusz". Oszustwem.

Akcja specjalna: "referendum"


Akcja "Rywin" nie była zresztą ani jedynym, ani najważniejszym pokazem arogancji wobec społeczeństwa. W tej konkurencji zdecydowanie wygrywa akcja "referendum", polegająca na wmówieniu głosującym, że wprowadzenie Polski do Unii Europejskiej na niekorzystnie wynegocjowanych warunkach jest narodowym sukcesem i w ogóle "byczo jest".
Pewnie już słabo pamiętamy Leszka Millera wracającego z Kopenhagi w porze głównego wydania telewizyjnych "Wiadomości" i przynoszącego tryumfalne wieści. A to o jakimś miliardzie euro do polskiej kasy, a to o rzece mleka, która od polskich krów popłynie do unijnych konsumentów, a to o pielęgniarkach, które będą mogły bez przeszkód pracować w krajach UE, a w ogóle to o twardej postawie "naszych chłopców". Jeszcze słabiej przypominamy sobie, że potem okazało się, że ten miliard i tak się Polsce należał, tylko przerzucono go z kieszeni do kieszeni, żeby było lepiej widać, z mlekiem sytuacja nie jest bardzo jasna i jeszcze się trzeba dogadać, ale będzie ciężko, a pielęgniarki - jak okazuje się dopiero teraz - będą miały poważne kłopoty z uzyskaniem pozwolenia na pracę w Unii, podobnie zresztą, jak większość ich rodaków...
W następującej potem akcji "referendum" media zjednoczyły się wokół politycznych elit i wspólnym wysiłkiem nie dopuściły do jakiejkolwiek poważnej dyskusji. Dyskusji nie o tym, czy wstępować do UE, ale merytorycznej dyskusji nad jakością warunków, na których wstępujemy. Poziom dyskusji najlepiej obrazuje relacja "Gazety Wyborczej" z minireferendum zorganizowanego w jakimś kieleckim gimnazjum. Nastoletni entuzjasta opowiadał z pełnym przekonaniem dziennikarzowi, że zwolennicy Unii zdecydowanie wygrali, a ci co byli przeciw, to "słabi uczniowie" i elementy aspołeczne. Niejednemu redaktorowi pewnie łza zakręciła się w oku od wspomnień o młodości "durnej i chmurnej", kiedy takie elementy nie tylko się piętnowało publicznie, ale i sadzało, by zmądrzały.
Wielu z dziennikarzy uprawiających tego rodzaju zabiegi socjotechniczne zastępujące poważną dyskusję prywatnie przyznawało, że zdają sobie sprawę z niestosowności swojego postępowania, jednak następnie rozkładało ręce z bezradnym: "ale przecież tak trzeba, bo ludzie nie dorośli do samodzielnego podejmowania decyzji".

We władzy urzędników


Każdy "powiatowy Polak" wie, że z urzędem skarbowym nie sposób wygrać. Albo inaczej: na wygranie mogą sobie pozwolić jedynie ludzie bardzo bogaci i zdeterminowani. Casus Romana Kluski. Ci, którzy nie są milionerami, siedzą cicho i stosują broń biednych: oszustwo lub przekupstwo. Podatnik staje wobec urzędnika całkowicie bezradny i bezbronny, bo ten sam przepis może być odmiennie interpretowany w zależności od tego, która Izba Skarbowa orzeka. Decyzja może być błędna, ale zapłacić trzeba. Obsługująca małą firmę księgowa zadaje zawsze na początku współpracy sakramentalne pytanie: a który to urząd? Usłyszawszy odpowiedź, zasępia się lub rozpromienia, w zależności od swoich dotychczasowych doświadczeń. Już wie, czy "dadzą żyć", czy też prowadzenie tego klienta będzie drogą przez mękę.
W ubiegłym roku Polską wstrząsnęło szereg spraw, z których oczywiście casus Kluski był najsłynniejszy. Ale nie jedyny: w lecie do sejmowej komisji gospodarki zgłosiło się ponad 100 biznesmenów, którzy opisali swoje przejścia z urzędami skarbowymi. Wielu z nich zbankrutowało na skutek wadliwych decyzji urzędników. Zeznania biznesmenów były na tyle wstrząsające, że posłowie skierowali do rządu wniosek o wprowadzenie odpowiedzialności urzędników za błędne decyzje, które przyniosły straty materialne.
Ówczesny minister gospodarki Jerzy Hausner z rozbrajającą szczerością odpisał posłom, że decyzje organów skarbowych o nałożeniu kar na podatników przynoszą rocznie takie pieniądze (w 2002 roku - 7,5 mld zł), że nie należy straszyć urzędników ewentualną odpowiedzialnością osobistą, bo będą się bali nakładać kary i ucierpi na tym budżet. Hausner zachował się niczym gubernator podbitego kraju: nieważne, że tubylcy narzekają na niesprawiedliwość, ważne jest ściągnięcie z nich pieniędzy.

Wirus populizmu?


"Powiatowy Polak", który teraz zobaczył swoją nadzieję w krzykliwym i pewnym siebie liderze "Samoobrony", został wcześniej opuszczony przez swoje państwo: elity uznały, że nie dorósł do decyzji i trzeba decydować za niego, życie publiczne ukazało się jego oczom jako byt zakłamany, bezpieczeństwo ekonomiczne jego rodziny jest stale zagrożone decyzjami urzędników, których wodzowie zachowują się jak zdobywcy.
Odnoszę wrażenie, że politycy i komentatorzy bardzo chcieliby wierzyć w to, że wyborców "Samoobrony" opanowała jakaś niewytłumaczalna choroba psychiczna, że chwycił ich wirus populizmu. To o wiele łatwiejsze niż próba dostrzeżenia w polskiej rzeczywistości cech, które sprawiają, że coraz większa grupa ludzi czuje się tu nie u siebie. Bo spostrzeżenie zła czynionego przez siebie musi prowadzić do zmiany postępowania, przebudowy państwa i uzdrowienia życia publicznego. O ileż łatwiejsze jest atakowanie wyborców Leppera za uleganie populistycznym hasłom...

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki