"Drzwi do Europy pozostają dla Turcji otwarte", oświadczył niedawno Anders Fogh Rasmussen, premier Danii, która w obecnym półroczu sprawuje przewodnictwo w UE. Wkrótce potem głos zabrał przewodniczący Konwentu ds. Opracowania Europejskiej Konstytucji, Valery Giscard d’Estaing, który oświadczył: "Jeśli Unia Europejska przyjmie Turcję, to będzie jej koniec".
Od odpowiedzi na pytanie, czy Turcja należeć będzie do Unii Europejskiej, zależeć będzie przyszły kształt tej instytucji - czy UE będzie strefą wolnego handlu, federalnym superpaństwem, czy może obumierającą organizacją na wzór OBWE?
Tymczasem europejscy politycy od kilkudziesięciu lat starają się tak umiejętnie lawirować, by uniknąć odpowiedzi na to pytanie. Turcja czeka bowiem w przedpokoju Unii już od 1963 roku, kiedy to Ankara podpisała traktat stowarzyszeniowy z EWG, jednak zaproszenia na unijne salony jeszcze nie otrzymała. Co prawda w 1999 roku Turcja uzyskała status kandydata do UE, jednak Bruksela ciągle zwleka z wyznaczeniem daty rozpoczęcia akcesyjnych negocjacji. Nic więc dziwnego, że obserwując tempo, z jakim Unia otwiera się na kraje Europy Środkowej, tureckie elity polityczne i intelektualne nie kryją swego rozgoryczenia.
Rewolucja kemalistowska
Dzisiejsza Turcja jest jedynym na świecie laickim krajem muzułmańskim. Jest to wynik cywilizacyjnej rewolucji, jaką przeprowadził w tym kraju w okresie międzywojennym przywódca państwa Kemal Pasza Atatürk. Obalił on sułtana i zlikwidował kalifat, zaś stolicę przeniósł ze Stambułu do Ankary. Nie mniej istotne od politycznych były dokonane przez niego zmiany prawne, religijne, obyczajowe i kulturowe. Muzułmańskie prawo szariatu zastąpiono szwajcarskim kodeksem cywilnym i włoskim kodeksem karnym. Porzucono alfabet arabski na rzecz łacińskiego. Duchownym zakazano pojawiać się publicznie w strojach religijnych. Kobietom zabroniono zakrywania twarzy czadorami, a mężczyzn zmuszano do noszenia kapeluszy z rondem, które uniemożliwiały wykonanie tradycyjnej islamskiej modlitwy z dotykaniem czołem podłogi.
Zdaniem niektórych historyków, zmiany forsowane przez Kemala Paszę przypominały nieco reformy rosyjskiego cara Piotra I - polegały bowiem na tym samym: wprowadzaniu europejskich porządków azjatyckimi metodami. Według innych badaczy z kolei, więcej podobieństw można odnaleźć między rewolucjami: kemalistowską i bolszewicką. Zresztą, jak świadczą historyczne przekazy, Lenin i Atatürk darzyli się obopólną sympatią.
Turcja, choć zamieszkana w 98 proc. przez muzułmanów, jest więc dziś państwem rygorystycznie egzekwującym swoją konstytucyjną świeckość. Prywatne organizowanie kursów Koranu jest surowo zabronione. Każde kazanie mułły w meczecie musi przejść wcześniej przez cenzurę urzędu do spraw wyznań. Nic więc dziwnego, że najbardziej żarliwi religijnie tureccy misjonarze islamscy wyjeżdżają do Niemiec, gdzie cieszą się większą wolnością wypowiedzi, niż we własnej ojczyźnie.
Na straży świeckości państwa stoi armia, która uniemożliwia objęcie władzy przez fundamentalistów muzułmańskich. Kiedy w 1996 roku wybory wygrała islamska Partia Dobrobytu, której przywódcy zaczęli nie tylko zacieśniać stosunki z Iranem i Libią, lecz również głosić potrzebę powrotu do państwa wyznaniowego - wojsko dokonało przewrotu: odsunięto islamistów od władzy, a ich partię zdelegalizowano.
Po wyborach 3 listopada br. islamiści powrócili jednak do władzy. Ich ugrupowanie pod zmienioną nazwą - jako Partia Sprawiedliwości i Rozwoju - zdobyło aż 363 mandaty w 550-osobowym parlamencie. Nowy premier Abdullah Gul, starający się unikać akcentów mogących rozdrażnić armię, oświadczył wkrótce po objęciu stanowiska, że podstawowym celem rządu islamistów jest wprowadzenie Turcji do Unii Europejskiej.
Czerwone światło dla Ankary
Do tej pory przeciwko kandydaturze Turcji głośno odważyli się wypowiedzieć tylko niemieccy chadecy. Według Helmuta Kohla i Edmunda Stoibera, zbyt wielkie różnice kulturowe dzielą Turków od innych mieszkańców Europy. Dowodzić tego mają choćby trudności, jakie napotyka asymilacja w Niemczech 2,5-milionowej diaspory tureckiej. W przypadku przyjęcia Turcji do Unii, kraj ten stałby się nie tylko najludniejszym krajem w UE, lecz również - jeśli potencjał demograficzny przeliczać na miejsca w Europarlamencie czy różnych gremiach unijnych - jednym z najbardziej wpływowych państw we wspólnocie. Granice Unii Europejskiej sięgałyby wówczas Iraku, Syrii i Gruzji. To zaś oznaczałoby bezpośrednie sąsiedztwo z zapalnym politycznie regionem Bliskiego Wschodu. Nie wszystkim w Europie uśmiecha się taki wariant.
Od członkostwa Ankary w Unii odstręcza też perspektywa wyasygnowania dla Turków wielu miliardów euro na pomoc gospodarczą.
Poziom rozwoju ekonomicznego Turcji wynosi ok. 25 proc. średniej krajów UE - dla porównania: analogiczny wskaźnik dla Polski czy Łotwy to ok. 40 proc. Tak więc koszt podnoszenia poziomu gospodarczego Turcji musiałby wziąć na siebie podatnik europejski, który nie za bardzo się do tego kwapi. Nie kwapią się też decydenci z Brukseli, którzy uważają, że przyjęcie Turcji oznaczałoby rozsadzenie unijnego budżetu.
W swoim tegorocznym raporcie Komisja Europejska stwierdziła, że Turcja nie spełnia politycznych wymogów członkostwa w UE w takich dziedzinach jak m.in. prawa człowieka, prawa mniejszości narodowych, państwo prawa czy demokracja. Cieniem nad rozmowami z Ankarą kładzie się też nie uregulowana kwestia Cypru, którego północna część została zajęta przez Turków w 1974 roku.
Cenny sojusznik
Tak więc idea przyjęcia Turcji do Unii jest na naszym kontynencie niepopularna. Z drugiej jednak strony, Europa nie może sobie pozwolić na jednoznaczne odepchnięcie Turcji, gdyż ta ostatnia jest jej bardzo potrzebna.
Trzeba przyznać, że przez wiele lat Turcja była wiernym sojusznikiem Zachodu w "zimnej wojnie". Już w 1949 roku została przyjęta do NATO, a jej geograficzne położenie utrudniało sowiecką penetrację Bałkan i Bliskiego Wschodu. Obecność w Turcji amerykańskich baz wojskowych, wyposażonych w broń nuklearną, z pewnością musiała studzić zapędy kremlowskich sekretarzy. Także dziś kraj ten stanowi ważny element południowej flanki NATO oraz bufor między Europą a niestabilnym rejonem Bliskiego Wschodu.
W dzisiejszej sytuacji międzynarodowej - gdy problemem nr 1 staje się zagrożenie islamskim terroryzmem, a prawdopodobieństwo wojny z Irakiem wydaje się duże - Turcja znów jest dla Europy pożądanym sojusznikiem. Przede wszystkim może stanowić dla innych krajów zdominowanych przez muzułmanów przykład państwa świeckiego i w miarę demokratycznego. Poza tym w wypadku konfliktu ponownie może być dla Zachodu sprawdzoną bazą i zapleczem. Część komentatorów ostrzega też, że odrzucona przez Europę Turcja może skierować swe sympatie w inną stronę. Sekretarz generalny Rady Bezpieczeństwa Narodowego, generał Tuncer Kilinc zagroził wprost, że odepchnięta przez Unię Ankara może poszukać sojuszników w Moskwie i Teheranie.
Zwolennicy rozszerzenia Unii Europejskiej na Azję Mniejszą podkreślają też zmiany na lepsze, jakie dokonały się ostatniego lata w tureckim prawodawstwie. Chodzi o wprowadzenie takich standardów europejskich, jak m.in. zniesienie kary śmierci, rezygnacja z zakazu krytykowania armii czy możliwość używania w mediach języków mniejszości narodowych. W tym ostatnim przypadku chodzi głównie o język kurdyjski. Jeszcze w 1992 roku władze tureckie oficjalnie twierdziły, że na terenie ich państwa nie mieszkają żadni Kurdowie, a jedynie "Turcy górscy". Te zmiany w ustawodawstwie to wyraźny sygnał, że celem tureckich elit jest europeizacja kraju. Zresztą nie tylko elit, skoro aż 68 proc. społeczeństwa opowiada się za integracją z UE.
Wśród krajów europejskich turecka kandydatura cieszy się największym poparciem polityków brytyjskich. Otóż uważają oni, że Turcja jest tak odmiennym kulturowo i cywilizacyjnie krajem, że jej przyjęcie do Unii spowoduje, że w ramach wspólnoty europejskiej niemożliwe stanie się zunifikowanie wszystkich dziedzin życia oraz zlikwidowanie lokalnych odrębności.
Co ciekawe, Valery Giscard d’Estaing, który ostatnio skrytykował głośno ideę przyjęcia Turcji do Unii, obarczył winą za ten stan rzeczy właśnie polityków brytyjskich. Oskarżył ich, że w ten sposób chcieli "rozmyć" integrację i przekształcić Unię w strefę wolnego handlu. Giscard d’Estaing powiedział o Turcji m.in.: "To kraj o innej cywilizacji, leżący poza Europą. Nie możemy razem z nim decydować o naszym wewnętrznym ustawodawstwie".
Ten sam polityk, stojący na czele konwentu przygotowującego przyszłą konstytucję UE, sprzeciwia się jednak zdecydowanie zamieszczeniu w tym dokumencie jakiejkolwiek wzmianki o chrześcijańskich korzeniach naszego kontynentu. Z jednej więc strony sam stwierdza, że Europa różni się znacząco od Turcji, z drugiej natomiast nie chce przyznać, że tym, co powoduje ową różnicę, jest dziedzictwo chrześcijańskie. Z tego widać, że nie tylko świat religijny ma swoich fanatyków. Świat laicki również.