Logo Przewdonik Katolicki

Rozbijanie Syrii

Jacek Borkowicz
Homs to trzecie co do wielkości miasto Syrii. Po 14 latach wojny domowej kraj jest w ruinie, a pomocy humanitarnej potrzebuje niemal 17 mln ludzi | fot. Spencer Platt/Getty Images

Jedność Syrii trzeszczy w posadach, zanim się dokonała. Sprawdza się uniwersalna zasada: słabe państwo, otoczone potężnymi, niekoniecznie życzliwymi sąsiadami, musi obchodzić się jak z jajkiem z własnymi mniejszościami.

Szczegóły pogromu alawitów w prowincji Latakia, który miał miejsce w pierwszej dekadzie marca, dopiero docierają do wiadomości świata, budząc zrozumiałe oburzenie. W ślad za tym idzie refleksja: to musiało się stać. Niczego innego nie należało się spodziewać po rządzie w Damaszku, złożonym z byłych terrorystów oraz sunnickich radykałów. Tymczasem sprawa wcale nie jest tak prosta do osądzenia. Zbyt wiele osobliwych wydarzeń, zarówno w samej Syrii, jak i wokół jej granic, jest tutaj ze sobą zsynchronizowanych, by zignorować tezę, że w całej tej tragedii jest tylko jeden winowajca.

Armia i nieregularni
Prowincje Latakia i Tartus, które przylegają do Morza Śródziemnego, zamieszkane są przez islamską sektę alawitów. Z niej wywodzi się ród Asadów, który przez 60 lat twardą ręką rządził Syrią, a który upadł w wyniku powstańczej ofensywy późną jesienią ubiegłego roku. Nowy rząd w Damaszku to sunnici, którzy reprezentują większość narodu, dotąd uciskaną przez asadowski reżim. Stereotypowo można by rzec: uciskaną przez alawitów – i tak właśnie uważa całkiem sporo Syryjczyków. Rządowi udawało się jednak, jak dotąd, zapobiegać poważniejszym aktom odwetu.
Trudno zaprzeczyć, że z alawitów składała się kadra oficerów armii oraz sił bezpieczeństwa poprzedniego reżimu. Większa ich część, złożywszy deklaracje lojalności, weszła w skład formacji obronnych nowej Syrii. Niektórzy jednak, niepogodzeni, przeszli do podziemia. Jeden z asadowskich generałów w górach wokół Latakii, stolicy prowincji północnej, zebrał 5 tys. partyzantów i stamtąd nękał zasadzkami rządowe oddziały.
6 marca miał miejsce największy atak, właściwie mała insurekcja. Asadowcy zdobyli nawet miasto Banias, położone na wybrzeżu na południe od Latakii. Damaszek natychmiast wysłał tam regularne oddziały, które po kilku godzinach walki odzyskały miasto i wyparły powstańców z powrotem w góry. Wtedy jednak dokonała się właściwa tragedia. Od północy, z miasta Idlib, napłynęły w alawickie góry nieregularne formacje sunnitów. A jak to bywa z nieregularnymi – fanatycznych i dyszących zemstą.
Uzbrojeni po zęby dżihadyści maszerowali od wioski do wioski, rozstrzeliwując zbiorowo mężczyzn podejrzanych o to, że strzelali z okien do wkraczających. Reguły wojny partyzanckiej sprawiają, iż o tym, kogo zakwalifikować jako podejrzanego, decyduje widzimisię dowódcy albo nawet zwykłego żołnierza. Mogą to być nawet kobiety i dzieci.
Bilans jest taki, że po kilku dniach walk doliczono się półtora tysiąca zabitych. Po 200-300 z każdej strony to ofiary regularnych potyczek: żołnierze syryjskiej armii oraz asadowcy. Reszta to cywile zamordowani przez sunnickie bojówki. Około tysiąca, ale być może jest ich więcej, bo liczenie trupów nadal trwa.

Izrael wraca do granic Heroda
W cieniu tragedii w prowincjach Latakia i Tartus dokonuje się inny poważny proces – próba utworzenia marionetkowego państwa Druzów. Autorem tego projektu jest rząd Izraela.
Druzowie to kolejna sekta i narodowość Lewantu (wschodnie wybrzeże Morza Śródziemnego), bardziej oryginalna niż alawici. Trudno ich nawet uważać za muzułmanów. Mieszkają w Libanie, Syrii oraz Izraelu. Ci ostatni pogodzili się z władzą i stanowią nawet bojową elitę izraelskiej armii. Druzowie Libanu i Syrii pozostali nieprzyjaciółmi Izraela. Dotyczy to też Druzów ze Wzgórz Golan, anektowanych przez Izrael w 1967 r. Kiedy upadł reżim Asada, wywiesili oni w swoich wioskach, obok flag „Druzystanu”, także sztandary nowego syryjskiego państwa.
Izrael wykształcił jednak dostatecznie dużo druzyjskich emisariuszy, by móc prowadzić kampanię propagandową. Od grudnia ubiegłego roku, czyli od upadku reżimu Asada, tereny zamieszkałe przez syryjskich Druzów zalewane są ulotkami, zachęcającymi ich do podjęcia pracy na terenie Izraela. Państwo to wysyła syryjskim Druzom konwoje pomocy humanitarnej – dokładnie takiej, jakiej nie pozwalało dostarczyć cywilom w oblężonej Strefie Gazy. Organizuje wycieczki druzyjskiej starszyzny do grobów ich świętych mężów, leżących w Izraelu. Skutki nie dały na siebie czekać. Już tu i tam pojawiają się izraelskie flagi. Ludność na razie je zrywa, ale coraz mniej chętnie.
Ale to nie wszystko. Syryjscy Druzowie, w odróżnieniu od innych wspólnot religijnych tego kraju, nie dysponują jednolitą formacją zbrojną; działa tam aż 160 grup, niepodlegających żadnemu wyższemu dowództwu. Ten zanarchizowany obszar rozciąga się od południowych rogatek Damaszku aż po granicę z Jordanią. Po pokonaniu Asada nowy rząd, co zrozumiałe, usiłował rozciągnąć kontrolę i nad tą częścią kraju, z przyzwoleniem druzyjskiej starszyzny. I tutaj wtrącił się Izrael, którego czołgi już i tak wjechały daleko na syryjskie terytorium. Jeżeli „terroryści” z Damaszku – ogłosił komunikat ministra obrony Israela Katza – posuną się chociażby o krok, by skrzywdzić naszych kochanych druzyjskich braci, Izrael odpowie atakiem. Dużym atakiem, bowiem „dyskretne” niszczenie posterunków wojskowych nowej syryjskiej władzy, włącznie z zabijaniem jej żołnierzy, Izrael uprawia cały czas.
Dotąd nie przynosiło to skutku. Jeszcze 25 lutego w druzyjskiej stolicy Suwejdzie mieszkańcy protestowali, nie życząc sobie „opieki” powszechnie nielubianego sąsiada. Ale wydarzenia 6 marca spadły Izraelczykom jakby z nieba. W pogromach alawitów, obok pojedynczych chrześcijan, zginęli także Druzowie. 13 marca Hikmat al-Hadżri, religijny przywódca syryjskich Druzów, ogłosił, że po tym, co zrobili im sunnici, ich wspólnota nie chce mieć nic wspólnego z rządem tyranów i morderców.
W Jerozolimie tylko zacierają ręce. Po raz drugi w historii żydowskie państwo obejmuje kontrolę nad syryjską pustynią. Poprzednim razem było to państwo Heroda.

Ahmed al-Szaraa jak Petlura
Piszący te słowa opublikował przed rokiem artykuł o antyżydowskich pogromach na Ukrainie rządzonej przez Petlurę (1918–1920). Całe odium spadło wtedy na rzekomo antysemicki ukraiński rząd. W rzeczywistości socjalista Semen Petlura żadnym antysemitą nie był, sęk w tym, że nie panował nad całością państwa, którym nominalnie zarządzał. Częścią de facto rządzili samowolnie lokalni watażkowie, i to im należy przypisać winę.
Taki sam proces zachodzi obecnie w Syrii. Rząd Ahmeda al-Szary robi wszystko, co w jego mocy, by nie dopuścić do ponownego rozlewu krwi między poszczególnymi wspólnotami religijnymi kraju. Jednak nie ma mocy faktycznego opanowania całości terytorium. Miasto Idlib, z którego jesienią wyszła antyasadowska ofensywa, od 2011 r. było centrum radykalnych sunnitów. Póki był tam al-Szara (wtedy nazywano go Dżaulanim), potrafił trzymać w ryzach watażków. Ale teraz przywódca przeniósł się do dalekiego Damaszku, więc miejscowi robią, co chcą. Wreszcie można było oddać się zemście. I tak wszystko pójdzie na jego konto.
A korzysta z tego, jak zwykle, ten trzeci. Za izraelską granicą.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki