Logo Przewdonik Katolicki

Niespodziewany zwrot akcji

Jacek Borkowicz
Mieszkańcy Homs świętują przejęcie miasta przez rebeliantów, 27 listopada br. | fot. Omer Alven/Anadolu/Getty Images

Syria została uwolniona od krwawych rządów klanu Asadów. Po zwycięstwie rebeliantów do końca lutego mają zostać rozpisane wolne wybory. W tym czasie wyzwań na pewno nie zabraknie. Syrię zaczął ostrzeliwać Izrael, a na terenie kraju swoje bazy wojskowe mają popierający do tej pory Asada Rosjanie.

Ragid Tatari w 1981 r. był młodym, 27-letnim pilotem syryjskiego bombowca. Gdy odmówił udziału w nalocie na Hamę, sąd wojskowy skazał go na dożywotnie więzienie. Upadek dyktatury Baszara Asada, który otworzył drzwi zakładów karnych tysiącom więźniów politycznych, dał wolność także jemu. Tatari jest dzisiaj starszym panem ze szpakowatymi wąsami. Mimo 43 lat przebywania za kratami zachował pogodę ducha.
Hama leży na szlaku wiodącym z Aleppo do Damaszku. W 1981 r. jej mieszkańcy gremialnie wystąpili przeciw dyktatorowi Hafizowi Asadowi. W lutym roku następnego reżimowa artyleria oraz lotnictwo zburzyły doszczętnie to historyczne miasto, kosztem życia do 40 tys. cywilów. Dokładnej liczby nikt nie zna, ciała pozostały pod gruzami.
Dziś nie tylko Hama, ale i cała Syria, na czele z Damaszkiem, uwolniona została od krwawych rządów klanu Asadów. Szybki i niespodziewany zwrot akcji zaskoczył cały świat, który już dawno pogodził się z fatalnym biegiem wypadków w tym kraju i spisał na straty Syrię, a raczej jej naród.

Rządzeni przez obcych
Zdecydowaną większość mieszkańców Hamy i okolic stanowią muzułmanie sunnici. To oni w 1981 r. podnieśli insurekcję przeciw dyktaturze. Media lubią określać ich mianem „islamistów”, a to mętne i niczego niewyjaśniające określenie zawiera w sobie przynajmniej jeden konkret: ostrzeżenie przed złymi radykałami. W rzeczywistości ludzie z Hamy, podobnie jak zdecydowana większość mieszkańców Syrii (lekko licząc, sunnici stanowią tam dwie trzecie populacji), to przeważnie zwykli, nikomu niezagrażający osobnicy, tyle tylko, że religijni i konserwatywni. I oni teraz chcą mieć prawo do rządzenia we własnym kraju.
Sunnicka większość zawsze była tu zarządzana przez obcych, ludzi innego języka i innej wiary. Prawie tysiąc lat temu byli to krzyżowcy i Kurdowie Saladyna. Potem przyszli Mongołowie, po nich zaś egipscy mamelucy – z pochodzenia Czerkiesi z Kaukazu. Następni w kolejce do panowania to Turcy, których władza trwała tu aż cztery stulecia, czyli do upadku osmańskiego imperium w I wojnie światowej. Po Turkach rozpanoszyli się Francuzi, wprowadzając kolonialne porządki. Wreszcie, gdy z końcem II wojny światowej zaświtała nadzieja na realne samostanowienie Syryjczyków, niebawem rządy przejęła soldateska, spośród której wybiła się, niestety już na trwałe, rodzina Asadów. Prezydent Hafiz Asad z pomocą kuzynów opanował wszystkie ważne państwowe agendy, bezwzględnie gniotąc wszelkie przejawy opozycji. W ten sposób rządził Syryjczykami przez trzydzieści lat, aż do 2000 r. Po nim nastąpił jego syn Baszar – dziś na wygnaniu w Moskwie. Dyktatura trwała tu w sumie prawie 60 lat.
Asadowie nie są sunnitami, należą do alawitów, grupy religijnej na pograniczu islamskiej ortodoksji, bliższej jednak szyitom niż sunnitom. W Syrii są 10-procentową mniejszością, zamieszkują zwarcie jedynie skaliste wybrzeże. Rzecz w tym, że rodzina Asadów, nawet bardzo liczna, sama nie mogłaby objąć wszystkich istotnych stanowisk. Poproszono więc o to zaufanych ziomków, innych alawitów. Te mniejszościowe rządy „sekciarzy” – jak widzi ich ogół Syryjczyków – trwały aż do obecnego przewrotu.
I wśród krajowych, wewnętrznych przyczyn tak nagłego i niespodziewanego upadku reżimu Asadów ta jest właśnie najważniejsza. Dyktator rządził przemocą, ale w sumie mało kto popierał go z przekonania. Na pierwsze wieści o ofensywie rebeliantów armia, naczelna podpora rządów Baszara Asada, po prostu uciekła z pola walki, pagony zrywali sobie nawet wyżsi oficerowie. Bo żołnierze syryjskiej armii są przeważnie takimi samymi sunnitami jak ich przeciwnicy.
Co jednak z alawitami, tym rzekomym ostatnim bastionem asadyzmu? Ci, na wieść o powstaniu, wywiesili flagi opozycji. A kuzyna Baszara, którego dorwali, powiesili na portowym dźwigu w mieście Latakia. Również oni chcą iść ramię w ramię z większością Syryjczyków. Jak bardzo reżim musiał dopiec obywatelom!
 
„Nie straszcie dzieci”
Abu Muhammad Dżaulani, wojskowy przywódca Koalicji na rzecz Wyzwolenia Lewantu (po arabsku Hajat Tahrir al-Szam, w skrócie HTS; „Lewant” to tradycyjna nazwa ziem na wschodnim wybrzeżu Morza Śródziemnego), nosi czarną brodę, stąd łatwo przypiąć mu łatkę „islamisty”. Media całego świata ochoczo to czynią, przypisując mu nie tylko „dżihadyzm”, ale i czyny terrorystyczne. Przede wszystkim te, które dopiero popełni. Lecz przecież – powie ktoś – nie za niewinność Stany Zjednoczone wyznaczyły za jego głowę, jako terrorysty, nagrodę w wysokości 10 mln dolarów!
Popatrzmy na fakty bez emocji. Dżaulani przed laty istotnie związał się z Al-Kaidą, co po ataku na World Trade Center nie mogło być dobrze widziane przez USA. Jednak gdy w 2013 r. ISIS, pokrewne Al-Kaidzie tzw. Państwo Islamskie z centrum w Mosulu, chciało powołać kalifat na zjednoczonym terytorium Iraku i Syrii, Dżaulani zerwał z radykalnymi sojusznikami. Konsekwencją był atak ISIS na placówki antyasadowskiej opozycji we wschodniej Syrii.
Ówczesna partia Dżaulaniego, Nusra (pełna nazwa po polsku: Front Zwycięstwa Lewantu), porzuciła więc ideę ponadnarodowego kalifatu i postawiła na niepodległe państwo syryjskie. Odtąd naczelnym celem tego ruchu jest uzyskanie międzynarodowego uznania, jako jedynego przedstawiciela narodu Syrii. Z momentem zerwania z ISIS Nusra zaprzestała też stosowania terroryzmu.
Aż do końca listopada Nusra i jej kolejne wcielenie w postaci HTS, osaczona przez wojska rządowe z południa i tureckie z północy, rządziła jedynie niewielkim terytorium wokół miasta Idlib. Dżaulani, określany przez otoczenie mianem „pragmatycznego radykała” z powodzeniem troszczył się tam o potrzeby ludności cywilnej.
Teraz władza cywilna w wyzwolonej przez HTS połowie  Syrii przeszła, z ramienia pionu wojskowego, w ręce premiera Mohammeda Baszira. Będzie kierował nowo powołanym rządem przez dwa i pół miesiąca, do czasu rozpisania wolnych wyborów.
Gwoli uczciwości wyjaśnijmy jeszcze, o co chodzi z tym Lewantem – tak przecież określa się tereny, na których położona jest nie tylko Syria, ale również Liban, Jordania, kawałek Turcji, a przede wszystkim Palestyna, czyli Izrael. Wskazuje to na aspiracje ruchu oraz możliwą, motywowaną muzułmańskim radykalizmem, międzynarodową agresję. Owszem, wykluczyć tego nie można. Jednak jest to, przynajmniej obecnie, mało prawdopodobne. HTS to zlepek różnych stronnictw i partyjek, a których każda ma nieco inne cele i inny kierunek działania. Dla nowego państwa syryjskiego ważne będzie teraz utrzymanie przynajmniej jakiej takiej równowagi, a ta zawsze opiera się na czynniku najsilniejszym. A najsilniejsi w koalicji HTS, czyli ludzie Dżaulaniego z Nusry, bynajmniej nie chcą z nikim na zewnątrz zadzierać. Bardzo starają się także, by ciągnąca się za nimi opinia podrzynaczy gardeł niewiernych – niezasłużona, bo przecież nie oni odpowiadają za przeważającą większość zbrodni ISIS – nie znalazła potwierdzenia w faktach. „Nie straszcie dzieci” – to pierwsze, co po wejściu do Aleppo brodaty dowódca rozkazał swoim równie czarnobrodym podkomendnym.

Nie jego wina, że tak się nazywa
Izraelskie rakiety zniszczyły w niedzielę kilkadziesiąt obiektów strategicznych na terenie Syrii. Szczególnie we wspomnianej już portowej Latakii. Czyżby Izraelczycy chcieli dobić ginącą bestię? Nie, ich pociski wymierzone były w miejsca już opanowane przez syryjskich rebeliantów. To może była to retorsja za ataki na Izrael? Też nie, ani jedna syryjska rakieta nie została w tamtym kierunku wystrzelona, z winy Syrii nie ucierpiał ani jeden obywatel Izraela, wojskowy czy też cywilny. Izrael, bez żadnych powodów, a jedynie „prewencyjnie”, zaatakował sąsiednie państwo. W sumie to już drugi taki „prewencyjny” atak, bo wcześniej był Liban. Świat widzi to i milczy.
Dlaczego w takim razie rząd Binjamina Netanjahu na ten krok się zdecydował? Logiczna odpowiedź może być tylko jedna: ponieważ nie chce mieć Syrii za stabilnego sąsiada. Silna Syria, według rachuby Netanjahu, może tylko Izraelowi zagrażać. Wobec tego trzeba robić wszystko, co tę stabilizację będzie osłabiać. Aby było tak, jak za Asadów: prowizorycznie, ale bezpiecznie. Oczywiście tylko dla Izraela, reszta się nie liczy.
Odbicie tej postawy widzimy na każdym kroku. Kilka dni temu światowe agencje rozpowszechniły nowinę: syryjscy rebelianci już zapowiadają, że „wyzwolą” Jerozolimę! Czy wszyscy? Na załączonym filmiku wypowiada się dowódca jakiejś małej, anonimowej grupki. Nietrudno taką znaleźć wśród rozlicznych frakcji, z jakich składa się HTS. Szczególnie jeśli się bardzo chce ją znaleźć.
Pewne obawy Izraelczyków może budzić… nazwisko nowego syryjskiego przywódcy. „Dżaulani” po arabsku znaczy wszak „pochodzący ze wzgórz Golan”. Ta granicząca z Izraelem część Syrii została w wojnie 1967 r. zagarnięta przez Izrael, który do dziś ją okupuje. Większość rodowitych mieszkańców została stamtąd wypędzona. Powody, podobnie jak w wypadku Zachodniego Brzegu Jordanu i Strefy Gazy, również były strategiczne: ze wzgórz łatwiej można ostrzeliwać izraelskie kibuce, położone w dolinie Jordanu.
Bardzo możliwe, że nowa Syria, ta bez Asadów, upomni się o Wzgórza Golan. I z punktu widzenia dobrosąsiedzkich stosunków nie widać powodu, dla którego Izrael miałby odmówić. Oczywiście w zamian za solidne gwarancje bezpieczeństwa. Tego z kolei, patrząc na pierwsze działania syryjskiego przywództwa, także wykluczyć nie można.

Zamykane okno Rosji na Trzeci Świat
Granice Syrii przekraczają teraz, wracając do domów, tłumy uchodźców. W drugą stronę, jak się da, niemalże „drzwiami i oknami” uchodzą żołnierze rosyjscy. Rosja utrzymywała dotąd w Syrii kilkadziesiąt mniejszych i większych posterunków wojskowych, kilka baz lotniczych (na czele z Humajmim pod Latakią) oraz bazę morską w porcie Tartus. Z baz lotniczych startowały bombowce i myśliwce, które równały z ziemią Aleppo, jak również mniejsze miasteczka i wioski północy kraju. Syryjczycy, mówiąc łagodnie, Rosjan przesadnie lubić nie mają za co. Z punktu widzenia zwyczajnego sołdata, jest się kogo i za co bać.
27 listopada, w pierwszych godzinach rebelii, siły rosyjskie próbowały wspomóc wojska reżimowe w walce z HTS. Jednak Rosjanie, widząc, jak sami żołnierze syryjscy dają drapaka z frontu, machnęli ręką i postanowili się wycofać. Są teraz bardziej potrzebni na Ukrainie.
Znakiem zapytania pozostaje los dwóch baz największych: Humajmim i Tartus. HTS na razie nie daje tu powodu do niepokoju, baz nikt nie zaczepia. Wątpliwe jednak, by nowy rząd z czasem nie postawił tej kwestii na międzynarodowej wokandzie. Bo niby po co teraz tu jesteście? Nie myśmy was zapraszali.
Szkopuł dla Kremla tkwi w tym, że Tartus pozostaje w tej chwili jedyną zagraniczną rosyjską bazą morską. Jeżeli Rosja stamtąd się zwinie, definitywnie straci pozycję w basenie Morza Śródziemnego. Bo przez Morze Czarne nie ma tam dostępu, odkąd Turcja – w reakcji na atak na Kijów – zamknęła czarnomorskie cieśniny. Z kolei przez Humajmim płynie wojskowy tranzyt do subsaharyjskich państw Afryki, które Rosja przeciągnęła na swoją stronę kosztem Francji. Utrata Humajmim oznaczać więc będzie utratę wpływów w Afryce, w co Rosja włożyła przecież niemały wysiłek.

Nadzieja
Już teraz niektórzy obserwatorzy porównują wydarzenia w Syrii do upadku muru berlińskiego w 1989 r., który pociągnął za sobą lawinę antysowieckich rebelii w państwach środkowej Europy. Nie wiemy, jak potoczą się wydarzenia, ale jedno można powiedzieć na pewno: nigdy nie jest tak, że kwestię demokratycznych swobód jakiegoś państwa można definitywnie spisać na straty. Przeciwnie, czasem wbrew wszelkim mądrym i fatalistycznym analizom, historia pokazuje nam figę i daje nagłe i proste rozwiązanie, którego się nikt nie spodziewał.
Piszący te słowa pamięta Rumunię sprzed grudnia 1989 r. Reżim Nicolae Ceaușescu opanował tam wszystko, wykosił – jak się wydawało – wszelkie ślady oporu. Tymczasem, dosłownie w ciągu kilku godzin, cała ta konstrukcja padła w proch, a dyktator zginął w niesławie. Co więcej, nagle się okazało, że w Rumunii żyją sami jego przeciwnicy.

---
Taka jest natura reżimów, szczególnie tych totalitarnych. Stąd też bierze się nadzieja autora, że może kiedyś podobny los spotka Rosję.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki