Logo Przewdonik Katolicki

Sektarianizm – fenomen nie tylko syryjski

Jacek Borkowicz
fot. Magdalena Bartkiewicz

Syryjczycy powiedzieli: dość prowokowania, dosyć partykularnych interesów. Bo one w ostatecznym rozrachunku nikomu nie służą.

Czego może nas nauczyć przykład Syrii? Kraj ten, uwolniony od krwawego reżimu klanu Asadów, który gnębił go przez ponad pół wieku, żyje w tej wolności zaledwie od miesiąca. To bardzo krótko. Wiele się jeszcze może w nim i wokół niego wydarzyć, co zaburzy dzieło odbudowy. I, niestety, zapewne się wydarzy. Zbyt wiele sił, potężniejszych od obecnej władzy w Damaszku, zainteresowanych jest dalszym, nieustannym krojeniem dla siebie syryjskiego tortu. A jest co kroić.
Ekipa rządząca to przeważnie ludzie stosunkowo młodzi i niedoświadczeni w wielkiej polityce. Przez kilkanaście lat kierowali oni partyzanckim minipaństewkiem wokół Idlibu, miasta położonego na południowy zachód od Aleppo. Można powiedzieć, że z tego zarządzania zdali egzamin, ale przecież co innego rządzić miastem o średniej, nawet jak na syryjskie warunki wielkości, co innego zaś – kontrolować cały wielki kraj ze stołecznego Damaszku. Tego ludzie z koalicji Hajat Tahrir al-Szam (HTS) dopiero muszą się nauczyć. I to metodą „rozpoznania bojem” – w tym przypadku w sensie dosłownym.
Wiedząc to wszystko, można się wręcz dziwić, że ta władza – słabiutka i, co więcej, stojąca na prawdziwym politycznym wulkanie – utrzymała się już cały miesiąc. Co daje jej ten przedziwny mandat trwania? Jedna, jedyna przyczyna – wola narodu. Syryjczycy od kilkunastu lat – zarówno po stronie reżimu, jak i jego rozdrobnionych politycznie przeciwników – żyli w stanie wojny wszystkich ze wszystkimi. Każda grupa religijna (a jest ich w Syrii wiele), jeśli tylko miała dostęp do arsenału broni palnej (a miały go właściwie wszystkie; znaleźli się tacy, którzy się o to postarali), starała się wywalczyć dla siebie minipaństewko, takie jak w Idlibie. Co oczywiście skazywało ją na chroniczny konflikt zbrojny z sąsiadami z innych minipaństewek. Ten układ sił Zachód nazywa sektarianizmem, co nasze media błędnie tłumaczą jako sekciarstwo. Niektórzy obserwatorzy z zewnątrz nawet już zwątpili, czy Syryjczyków można nazywać jednym narodem. Otóż można, czego dowodzą ostatnie wypadki.
Wszędzie, gdzie błyskawicznie runęła władza Baszara Asada, gdzie tylko zdążyły dotrzeć czujki HTS, ludzie, wiwatując, wychodzili na ulice z jednym hasłem: dość walk wyznaniowych! Jesteśmy jednym narodem, w ciągu trzynastu lat chaosu i terroru każda z naszych małych wspólnot – czy to jedna z chrześcijańskich, czy sunnicka lub szyicka, czy to alawici czy druzowie – mocno w tej walce ucierpiała. I mamy już tego serdecznie dosyć. Chcemy pokoju, gdyż poznaliśmy jego wartość i cenę.
W pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia niedobita hydra asadyzmu próbowała jeszcze ukąsić. Gdzieś podpalono choinkę, stojącą na głównym placu chrześcijańskiego miasteczka, gdzie indziej rozpowszechniono starą kasetę wideo, dokumentującą napad na sanktuarium alawitów. Jaki był skutek tych prowokacji? Przeciwny do zamierzonego celu. Ludzie wyszli na ulice, lecz nie po to, by walczyć z nową władzą. Oni tym bardziej powiedzieli: dość prowokowania, dosyć partykularnych interesów. Bo one w ostatecznym rozrachunku nikomu nie służą, nawet tym, w których imieniu są głoszone. Interes mamy tylko jeden – wspólny.
Syryjczycy, jak widać, zmądrzeli, ale trzeba im było do tego trzynastu lat cierpienia. Czy zawsze mądrość narodu musi być opłacana aż tak wielkim kosztem? To retoryczne pytanie, rodem z dalekiego Lewantu, dedykuję moim rodakom z nowym rokiem, w którego kalendarzu mamy narastający kryzys konstytucyjny i wybory prezydenckie.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki