Organizatorzy nie dla pustego efektu zdecydowali się właśnie te słowa, wyjęte z dorocznego raportu o stanie bezpieczeństwa świata, umieścić na czołówce oficjalnej strony konferencji. Twierdzenie że „lepiej już było” (jak w starym dowcipie o radiu Erewań) nigdy nie przysparza popularności tym, którzy je głoszą. Ale skoro wszystkie dane na to wskazują, nie sposób tego ludziom nie powiedzieć.
Dlaczego organizatorzy i uczestnicy monachijskiej konferencji uważają, że obecnie w skali globalnej coraz więcej krajów, które dotąd konkurowały ze sobą o to, kto będzie lepszy, może znaleźć się w sytuacji, gdy obie strony stracą? Otóż stan bezpieczeństwa, z mnożącymi się ilościowo i jakościowo zagrożeniami, wymaga obecnie – jak twierdzą – wzmożonych środków finansowych na cele zapobiegawcze: zbrojenia, infrastrukturę itd., a na to po prostu nie ma pieniędzy. Ściślej mówiąc: nie ma ich tyle w zapasie, by móc ostro przyspieszyć. Z tym wnioskiem „monachijczyków” można dyskutować: kwestia, czy pieniądze są, czy też ich nie ma, zawsze jest pochodną ludzkich priorytetów. Jeżeli coś jest dla nas naprawdę ważne, to pieniądze zawsze się znajdą.
I tutaj dochodzimy do wniosku drugiego: monachijski raport wskazuje bowiem także na „wewnętrzny sceptycyzm”, jaki w kwestii rozumienia problemu globalnego bezpieczeństwa reprezentują dzisiaj zarówno ekipy rządzące wielu czołowych państw świata, jak i ich obywatele. Z tym drugim wnioskiem nie sposób się nie zgodzić. I jest to konstatacja smutna, przynajmniej dla Europejczyków.
„Niech na całym świecie wojna…”
Świat, ogólnie zwany zachodnim – idziemy dalej za wnioskami raportu – w coraz większym stopniu pochłaniany jest przez bieżące, doraźne problemy, z oczywistą szkodą dla myślenia strategicznego, czyli zdolności przewidywania wyzwań w dalszej perspektywie. Wystarczy przyjrzeć się twardym danym: jeśli w 2022 r., roku pełnoskalowej agresji rosyjskiej na Ukrainę, społeczeństwa najbogatszych państw świata (grupa G7) bez wyjątku upatrywały najpoważniejsze zagrożenie dla światowego bezpieczeństwa w działaniach Kremla, to już w rok później uważała tak jedynie większość Japończyków i obywateli Wielkiej Brytanii. Populacja reszty czołowych państw kłopotała się raczej swoimi sprawami, ubierając je w rangę spraw najważniejszych dla wszystkich. Czyli w praktyce „niech na całym świecie wojna, byle nasza wieś spokojna” – to lekko zmieniony cytat z Wesela Wyspiańskiego. Dla Francuzów najważniejszy jest problem terroryzmu, dla Niemców – napływ migrantów (jaka szybka zmiana od czasów pani Merkel!). Z kolei większość obywateli Stanów Zjednoczonych od polityki Chin bardziej niepokoją waśnie wewnętrzne, nie mówiąc już o Rosji, która jako zagrożenie spada na dalekie, trzecie lub nawet czwarte miejsce.
Skoro już o USA mowa, to w tej optyce należy rozumieć sławetną wypowiedź Donalda Trumpa, w której zachęcał Władimira Putina do atakowania członków NATO, którzy mało wydają na zbrojenia, czytaj: korzystają z bezpieczeństwa na koszt Ameryki. Trump jest i zawsze był bardziej biznesmenem niż politykiem i tutaj raczej kreuje się na twardego mafioso-egzekutora, niż zapowiada realny zwrot w polityce euroatlantyckiej. Co oczywiście nie znaczy, że tego typu wypowiedzi kandydata na prezydenta pierwszej potęgi świata należy przyjmować ze spokojem. W tle tego wyskoku czai się jednak problem znacznie poważniejszy: Trump gra na czułych strunach amerykańskiego izolacjonizmu, a to już jest dla nas, Polaków i Europejczyków, igranie z prawdziwym niebezpieczeństwem.
Dlaczego jednak mamy mieć pretensje do Amerykanów, że nie chcą być ocaleniem dla świata, skoro my sami zajmujemy się głównie sprawami własnego podwórka (patrz protest rolników), nie zważając na chmury, które przecież zbierają się na wspólnym niebie całej ludzkości?
To wszystko może dziwić, zważywszy, że zewnętrznie NATO cieszy się nienotowaną od dawna ekspansją: najpierw akces Finlandii, niedługo Szwecji. Jednak najdoskonalszy nawet mechanizm może zawieść, jeśli dopuści się, by korodował od środka.
Prawie zabił Hitlera
Konferencja toczyła się w połowie lutego w dostatnich wnętrzach monachijskiego hotelu Bayerischer Hof. To niezmiennie od 60 lat najpoważniejsze na świecie spotkanie poświęcone problemom globalnego bezpieczeństwa, na które przybywają najważniejsi reprezentanci światowej polityki.
Jego inicjatorem był Ewald-Heinrich von Kleist-Schmenzin, postać, której warto poświęcić kilka zdań. „Schmenzin” w nazwisku to nasze Smęcino, ród von Kleistów wywodzi się bowiem z Pomorza Zachodniego, a pochodzi jeszcze od prastarego, słowiańskiego klanu Kleszczów, zniemczonego w toku dziejów. Baron Ewald jako młodzieniec, razem z ojcem, także Ewaldem, zaangażowany był w spisek Stauffenberga: to właśnie on miał osobiście zabić Hitlera. Nie doszło do tego tylko przypadkiem, gdyż dyktator w ostatniej chwili zmienił plany. Po fiasku zamachu 20 lipca 1944 r. starego barona skazano na śmierć i powieszono, syn jednak szczęśliwym trafem uniknął kary. Po upadku III Rzeszy zaangażował się w inicjatywy mające sprawić, by klęska, jaką dla ludzkości był hitleryzm, nigdy się nie powtórzyła. Od pierwszej konferencji monachijskiej w 1963 r. aż do 1998 r. był nie tylko moderatorem, ale przede wszystkim dobrym duchem tych spotkań. Umarł w 2013 r.
Przed nami wyboista droga
Nie sposób tu oprzeć się ogólnej refleksji. Ludzie, w skali globalnej, stają się coraz bardziej sceptyczni i patrzą nie dalej niż na koniec własnego nosa. Z kolei rządy państw demokratycznych muszą im iść na rękę, gdyż każda próba zdecydowanego przeciwstawienia się popularnym tendencjom z pewnością zaważy na wyniku następnych wyborów. Czy nie ujawnia się tutaj głęboka, ukryta dotąd przed nami słabość liberalnej demokracji? W każdym razie dyktatorzy typu Putina czy Kim Dzong Una nie mają z tym problemu: jak rozkażą, tak ludzie czynią. Niektórych z nas ten wniosek może prowadzić do pochwały dyktatury, ale byłaby to ocena z gruntu błędna. Popatrzmy na problem z perspektywy biblijnej. W końcu Księga Rodzaju i Księga Wyjścia pełna jest przykładów sytuacji, w których ludziom było „za dobrze” i dlatego sami na siebie sprowadzili poważne kłopoty (co błędnie uznaje się za karę Bożą). Opatrzność zawsze jednak zsyłała ocalenie. Nie ma powodu uważać, że inaczej będzie w przyszłości. Dlatego również Europa oraz reszta zachodniego świata kiedyś w końcu się przebudzą. Ale zanim do tego dojdzie, będziemy musieli się jeszcze w swojej drodze do bezpieczeństwa długo i solidnie poobijać.