Stare frontowe wróble ćwierkają z ostrzeżeniem: sytuacja w Korei wygląda na najpoważniejszą od 1950 r. Co wtedy się stało? Ano wybuchła wojna, która w ciągu kilku lat trwania pochłonęła kilka milionów ofiar. Nominalnie była wojną domową między komunistyczną północą a prozachodnim południem kraju, ale faktycznie koreański front był poletkiem ścierających się ze sobą dwóch kolosów – Stanów Zjednoczonych oraz czerwonych Chin, wtedy jeszcze sojusznika ZSRR. Typowa wojna peryferyjna, która jednak stanowiła refleks zmiany układu sił w betach świata, jaki przewracał się z boku na bok po chorobie drugiej wojny światowej. Jak wiadomo układ, który się wtedy narodził, przetrwał pół wieku, aż do rozpadu Związku Sowieckiego. Jednak w dalekiej Azji jego elementy przetrwały do dzisiaj – właśnie w postaci dwóch państw koreańskich, rozdzielonych silnie strzeżoną linią demarkacyjną. I teraz owa linia rozżarza się do czerwoności. Kruszeje beton, rozlany 70 lat temu, bo definitywnie kończy się pewna epoka globalnych dziejów.
Wiemy, co się kończy, ale nie wiemy, co się zaczyna. I w tym problem. Inne wróbelki, te znacznie bliżej nas, ostrzegają przed możliwą agresją Rosji. Jej obiektem może być tym razem któreś z peryferyjnych państw NATO. Może Estonia, może Polska. Rosja, owszem, osłabiona jest wojną z Ukrainą. Ale osłabieni są także jej rywale z zachodu. Włącznie z nami, gdyż spora część naszego sprzętu bojowego już poszła na ukraiński front. I bardzo dobrze. Jednak każdy dobry ruch ma swoją cenę – i tę właśnie cenę mogłaby wykorzystać Rosja Putina. Jej swoisty rzut na taśmę w postaci nagłego przetestowania lojalności naszych sojuszników z Paktu, na czele z USA, nie jest możliwością nierealną. A jej prawdopodobieństwo może wzrosnąć po zmianie steru władzy w Waszyngtonie.
Tymczasem polski taniec na wulkanie trwa w najlepsze. Dwaj starzy zawodnicy, Donald Tusk i Jarosław Kaczyński, okładają się pięściami na oczach widowni – częściowo zdegustowanej, jednak również częściowo zafascynowanej tym żenującym widowiskiem. Gdy jedni marzą o puczu przywracającym ancien regime, inni już zapowiadają totalne „rządy prawa”, którym jeszcze tylko przeszkadza urzędujący prezydent. Jeśli nie da się go usunąć – mówią ci „bardziej cierpliwi” – nie ma problemu, poczekamy z tym półtora roku na koniec kadencji.
Panowie i panie, źle się bawicie. Globalny zegar tyka, a wam się wydaje, że znajdujemy się na jakimś atolu na Pacyfiku, oddalonym tysiące kilometrów od głównego lądu. Nie, nadal żyjemy na węzłowym odcinku geostrategicznej bieżni, na której czołowi zawodnicy zdecydowanie przyspieszają przed nieznaną jeszcze metą. Nasz bezpośredni sąsiad ze wschodu uwikłany jest w wojnę, której finału jak dotąd nie widać. Trochę dalej na południu mamy wojnę Izraela z Gazą, jaka – przy niekorzystnej zmianie układu sił – łatwo może przerodzić się w konflikt na całym Bliskim Wschodzie. Czy nam się to podoba, czy nie, znaleźliśmy się pośrodku korytarza, gdzie pod ścianami ktoś ustawił rzędy butelek z benzyną. Niektóre już płoną, ale od nich zająć się mogą następne.
Są jeszcze sąsiedzi na zachodzie. Ale oni, jak to oni, nadal bardziej troszczą się o swoje wille z basenami niż o przyszłość całego kontynentu. Ze świecą szukać polityka, po którym widać, że sprostałby wyzwaniom, przed jakimi staje obecnie Europa.
Polska podzielona na pół linią demarkacyjną, taką jak w Panmundżom… Jeszcze dzisiaj taka wizja wydaje się polityczną fantazją. Ale kto nam obieca, że na przykład za dziesięć lat nie stanie się realnością?