Natura nie znosi próżni, podobnie jest ze społeczeństwem i gospodarką. Wycofywanie się państwa z poszczególnych obszarów życia nie sprawi, że zostaną one niezagospodarowane. Zajmie się nimi ktoś inny i w rezultacie zapłacimy za to bezpośrednio z własnej kieszeni, a nie w podatkach. Zwykle zresztą wyjdzie nas to drożej.
Koniec 2024 r. to czas problemów finansowych polskiego państwa, które ściąga w podatkach i składkach znacznie mniej, niż sobie założyło. W rezultacie rząd planuje nowelizację budżetu w celu podniesienia deficytu o 56 mld zł. Nie chodzi więc o podniesienie wydatków państwa, lecz o łatanie dziury wynikającej z niższych wpływów z VAT, CIT i sprzedaży uprawnień do emisji CO2. Gdy brakuje pieniędzy nawet na podstawowe zadania państwa, na dodatkowe środki nie ma co liczyć. Tymczasem usługi publiczne potrzebują właśnie dofinansowania, gdyż utrzymanie ich obecnego poziomu finansowania oznacza co najwyżej stagnację, a w niektórych przypadkach regres. Do tej drugiej grupy zaliczyć można publiczną ochronę zdrowia.
Lepsza nie jest, ale przynajmniej jest
Kryzys w szpitalach trwa więc w najlepsze. Otrzymują one, zresztą ze sporym poślizgiem, zwrot za nadwykonania świadczeń nielimitowanych. Za nadwykonanie świadczeń limitowanych, do których należą m.in. ortopedia, kardiochirurgia czy programy lekowe, pieniędzy niemal na pewno nie dostaną. Minister zdrowia Izabela Leszczyna zrzuciła winę za ten stan rzeczy na poprzedników, którzy „przyzwyczaili” szpitale do zapłaty za wszystkie nadwykonania. Gdyby w 2022 i 2023 r. NFZ nie zapłacił placówkom za nadwyżkowe usługi limitowane, to w 2024 r. grzecznie odprawiałyby pacjentów z kwitkiem i nie byłoby problemu. To znaczy nie byłoby z punktu widzenia księgowego, bo zarówno zdrowie publiczne, jak i samych pacjentów niewątpliwie by na tym ucierpiało. Już cierpią, gdyż w ostatnim kwartale tego roku placówki medyczne nie mogą przyjmować nowych pacjentów ze stwardnieniem rozsianym do programów lekowych. Lepiej więc poczekać z zachorowaniem na SM do stycznia…
Jak wiadomo, z wycofania się państwa z mieszkalnictwa cieszą się deweloperzy i banki. Analogiczna sytuacja ma miejsce w ochronie zdrowia, z tym że tutaj beneficjentami są prywatne placówki medyczne. Niedomaganie publicznego systemu automatycznie zapewnia pacjentów gabinetom prywatnym, które wcale nie świadczą usług na poziomie wyższym niż te finansowane z NFZ. Ich główną przewagą jest dostępność czasowa. Według „Raportu Hospittal. Kultura zdrowia w Polsce 2024” agencji badawczej PBS, za główny atut prywatnej ochrony zdrowia aż 55 proc. respondentów uznało brak kolejek. Daleko za tym na drugim miejscu znalazły się miła i sprawna obsługa personelu (12 proc.) oraz kulturalne zachowanie lekarzy (10 proc.). Sama jakość leczenia, czyli sprzęt lub przygotowanie merytoryczne medyków, otrzymały wskazania na poziomie zupełnie marginalnym. Polacy i Polki nie chodzą więc do prywatnych placówek medycznych, ponieważ są lepsze. Nie są – ich jedyną przewagą jest brak kolejek. A długie kolejki w systemie publicznym to efekt przede wszystkim niedofinansowania. Wśród przyczyn wymienia się również brak personelu, ale przecież skoro w prywatnej opiece zdrowotnej ma kto pracować, to miałby kto pracować również w publicznej, gdyby NFZ płacił za większą liczbę świadczeń.
Według wspomnianego raportu, korzystanie z prywatnej opieki medycznej jest w Polsce powszechne. Jedna trzecia pacjentów korzysta z usług prywatnych, płacąc za nie z własnej kieszeni. Jedna czwarta pacjentów leczy się prywatnie dzięki opłacaniu dodatkowego abonamentu w jednym z prywatnych ubezpieczycieli (m. in. Medicover czy Luxmed). W ogóle nie korzysta z prywatnych placówek medycznych zaledwie 36 proc. pacjentów w Polsce. Płacenie za świadczenia medyczne nie dotyczy już tylko wizyt u lekarzy specjalistów, ale też poważniejszych zabiegów. Już 12 proc. respondentów dokonało prywatnie także operacji. Ochrona zdrowia nad Wisłą jest więc w ogromnej mierze sprywatyzowana, a równy dostęp do świadczeń medycznych jest całkowitą fikcją. Wszyscy mają równy dostęp, o ile zapłacą. Niestety nie wszyscy mają równe możliwości płacenia.
Nie mają zębów, to niech jedzą budyń
Z pieniędzy publicznych pokrywanych jest w Polsce tylko 72 proc. łącznych wydatków na zdrowie. Grubo ponad co czwarta złotówka pochodzi więc z budżetów gospodarstw domowych. Przypominamy więc pod tym względem kraje bałtyckie oraz południe Europy. Na zachodzie kontynentu standardy są zupełnie inne. W dziesięciu krajach UE pokrycie wydatków zdrowotnych ze środków publicznych sięga 80 proc. lub więcej. To nie tylko Niemcy, Holandia czy Dania (po 85 proc.), ale też Czechy (86 proc.) czy nawet biedniejsza od Polski Słowacja (80 proc.). Publiczna opieka medyczna w Polsce wciąż dominuje w szpitalnictwie, gdzie NFZ oraz budżet pokrywają 94 proc. finansowania, co jest bardzo dobrym wynikiem – wyższym o 4 pkt. proc. od średniej OECD. A przynajmniej było dobrym, bo w tym roku tego wyniku zapewne nie powtórzymy. Podobnie jak i w latach kolejnych, gdyż szpitale nie będą już tak chętne do świadczenia nadwyżkowych usług limitowanych.
W przypadku leczenia ambulatoryjnego już tylko 71 proc. jest pokrywane ze środków publicznych. Zupełny dramat jest jednak w opiece stomatologicznej oraz odpłatności za leki. Ta pierwsza jest oficjalnie sprywatyzowana, gdyż państwo pokrywa zaledwie co czwartą złotówkę wydaną w gabinetach dentystycznych. W przypadku leków Polacy muszą z własnej kieszeni pokrywać dwie trzecie rachunków wystawianych im w aptekach. We Francji i Niemczech pacjenci pokrywają mniej niż jedną piątą wydatków na leki.
Współczesna polityka zdrowotna polskiego państwa to seria ciosów wymierzona w pacjentów i niezliczone uprzejmości w stronę lekarzy oraz właścicieli prywatnych placówek. Notoryczne zaniedbywanie publicznego systemu nie tylko zapewnia im pacjentów, ale przede wszystkim pozwala podnosić ceny właściwie dowolnie, w wyniku czego sięgają już czasem absurdalnych poziomów. Szybko się przyzwyczailiśmy do faktu, 0że 15-minutowa wizyta u specjalisty kosztuje kilkaset złotych. Według danych GUS, we wrześniu ceny usług lekarskich wzrosły o ponad 9 proc., a dentystycznych o przeszło 8 proc. Przypomnijmy, że ogólna inflacja wyniosła niespełna 5 proc., więc ceny wizyt u lekarzy drożeją prawie dwa razy szybciej niż przeciętne ceny.
Sukcesy na miarę naszych możliwości
Ten stan rzeczy to nie nowość, więc z drożyzną w prywatnej opiece medycznej mamy do czynienia już od lat. Według rocznika statystycznego GUS za 2023 r., ambulatoryjna opieka medyczna zdrożała o 122 proc. w stosunku do 2005 r. W porównaniu do 2015 r. płacimy za usługi ambulatoryjne przeszło połowę więcej, a w porównaniu do 2019 r. o ponad jedną trzecią więcej. W tym czasie wyroby farmaceutyczne zdrożały o jedną trzecią w stosunku do 2005 r. i o 8 proc. w porównaniu do 2019 r. W ostatnich kilku latach lekarze w Polsce drożeli więc czterokrotnie szybciej niż leki. Trudno jednak powiedzieć, by czterokrotnie szybciej poprawiali też swoją jakość czy przygotowanie merytoryczne – w tak krótkim czasie byłoby to niemożliwe.
Jedno szczęście, że rząd postanowił wycofać się z zapowiedzi obniżki składki zdrowotnej dla przedsiębiorców, ograniczając się tylko do delikatnej korekty. Z podstawy oskładkowania wyłączone zostaną dochody ze sprzedaży firmowych środków trwałych, co będzie kosztować NFZ „tylko” kilkaset milionów złotych. Na tle wcześniejszych zapowiedzi to naprawdę drobna kwota. Najbardziej szalone projekty miały przecież uszczuplić wpływy do NFZ o ponad 60 mld zł. To całkiem przykre, że musimy się cieszyć z faktu, że politycy postanowili jednak nie zdemolować do końca publicznej ochrony zdrowia. Poprawy jej jakości niestety na horyzoncie na razie nie widać.