Logo Przewdonik Katolicki

Drugie dno nienagannych postulatów

Jacek Borkowicz
Plakaty wyborcze na ulicach Tbilisi. Gruzini przywiązani do Kościoła i tradycji są bardziej podatni na ksenofobię. fot. Nicolo Vincenzo Malvestuto/Getty Images

Zwycięstwo obozu antyeuropejskiego w Gruzji, mimo wyborczych fałszerstw,nie byłoby możliwe, gdyby nie umiejętna gra Bidziny Iwaniszwilego na narodowych i religijnych sentymentach Gruzinów.

Zarówno Gruzja, jak i Mołdawia przeprowadziły wybory w podobnym czasie (26 października parlamentarne w Gruzji, 3 listopada prezydenckie w Mołdawii) i w podobnej sytuacji geopolitycznej.
Dlaczego zatem w Mołdawii wygrały siły dążące do integracji z Unią Europejską, podczas gdy te same środowiska w Gruzji poniosły klęskę? Komentatorzy tłumaczą to praktycznymi różnicami w doborze elektoratu. W mołdawskich wyborach dopuszczono do głosu diasporę żyjącą i pracującą na Zachodzie, podczas gdy Mołdawianie mieszkający w Rosji takiej możliwości nie mieli. Z kolei w przypadku Gruzji nie pozwolono głosować obywatelom przebywającym w krajach Unii Europejskiej i Ameryki Północnej. A jak wiadomo z sondaży, właśnie wśród tej grupy dominuje zdecydowane poparcie dla prezydent Salome Zurabiszwili oraz opozycji. Inaczej w samej Gruzji, gdzie wpływy opozycji oraz rządu, reprezentowanego przez premiera Bidzinę Iwaniszwilego (jego sylwetkę nakreśliliśmy przed tygodniem), są dość wyważone i łatwe do przechylenia w tę lub inną stronę. Co też się stało – na korzyść tego, kto ma władzę i siłę.
To trafne, lecz jednak niepełne wyjaśnienie wyników wyborów w Gruzji. Bo za bieżącymi sympatiami politycznymi stoi tam przecież – jak w każdym innym kraju – solidny, choć niewyklarowany blok historycznych emocji oraz uprzedzeń.

Polityka odciska piętno
22 października, na cztery dni przed wyborami, Eliasz II, patriarcha Gruzińskiej Cerkwi Prawosławnej, wystosował orędzie do narodu. Mówi w nim, że Kościół, w godzinie wyborczej próby, nie może opowiedzieć się po stronie żadnej z partii. Natomiast zawsze, niezależnie od kierunku politycznych wiatrów, opowiadać się będzie za „trwałym pokojem”, a także „chrześcijańskimi tradycjami oraz wartościami rodzinnymi”. Treść przesłania na pozór bez zarzutu. Jednak polityka, która działa w sposób równie cyniczny, jak bezwzględny, i tutaj odcisnęła swoje piętno.
Chodzi o to, że słowa o „trwałym pokoju”, wypowiedziane właśnie teraz, płynnie zbiegły się z naczelną tezą wyborczą obozu Iwaniszwilego. To przecież on, poprzez nachalnie prezentowane banery, przekonywał Gruzinów w ostatnie przedwyborcze tygodnie, iż tylko jego partia dąży do pokoju, podczas gdy opozycja, popierająca Ukrainę w jej wojnie z Rosją, chce wciągnąć naród w międzynarodową awanturę.
Gruzini generalnie Rosjan nie lubią – bo i nie mają za co (patrz ostatnie 200 lat historii). Jednak ta „pokojowa” argumentacja w dużej mierze ich przekonała. I tutaj punkt dla Władimira Putina, który w swojej propagandzie, kierowanej za granicę, od dawna już nie dba o to, aby go „lubiano”, lecz by w praktyce realizowano jego interesy. A izolacja Gruzji od Unii Europejskiej leży przecież w interesie Moskwy.
Ale to jeszcze nie wszystko. Bo Iwaniszwili w podobny sposób potrafił wykorzystać zwrot odnoszący się do „tradycji chrześcijańskich i wartości rodzinnych”. Gruzini w swojej masie, szczególnie na wsi i w małych miasteczkach, są konserwatystami. Nie odpowiada im, jako wzór do przystąpienia, model Europy rządzonej przez środowiska przychylne ideologii LGBT. A taką właśnie wizję – przyznajmy, nie do końca fałszywą, ale też mocno uproszczoną – suflował im przed wyborami blok Iwaniszwilego.

Rządowa marchewka
Premier, podróżując po kraju w trakcie kampanii, specjalnie wybierał rejony bardziej religijne lub symbolizujące gruziński Kościół w oczach przeciętnego obywatela. Jednym z najważniejszych przystanków była tutaj Mccheta, miasteczko leżące niedaleko Tbilisi i oficjalna siedziba katolikosa czyli patriarchy Gruzji, miejsce „chrztu narodu” jeszcze w IV wieku. W ostatnim dniu sierpnia odwiedził Ozurgeti, stolicę Gurii, regionu uznawanego za najbardziej chrześcijański w skali całego kraju. Tam też zadeklarował, że prawosławna Cerkiew gruzińska jest „filarem gruzińskiej tożsamości”, i zapowiedział, iż ta jej honorowa pozycja winna znaleźć odpowiednie miejsce w konstytucji.
Gruzińska konstytucja zawiera już wzmiankę o „szczególnej roli historycznej” gruzińskiej Cerkwi, zatem Iwaniszwili musi mieć na myśli akcent jeszcze mocniejszy. W Gruzji mówi się, że zaproponował on Eliaszowi wpis czyniący z prawosławia religię państwową, jednak patriarcha odrzucił ten pomysł, słusznie obawiając się, że jego realizacja okaże się furtką do podporządkowania Kościoła państwu. Tak czy inaczej, rząd wykonał ostatnio kilka pozytywnych gestów pod adresem prawosławnej hierarchii oraz wspólnoty wierzących. Na przykład 17 października kilku cerkiewnym gminom przyznano spore nadziały gruntów. Eliasz II jest patriarchą Gruzji od 1977 r. Ten, skądinąd zasłużony dla Kościoła duchowny, liczy już sobie 91 lat i z oczywistych powodów nie prowadzi już i nie będzie prowadził ofensywnej polityki na religijnym polu. Pozostaje mu roztropne łagodzenie napięć, co też czyni – zgodnie z siłami i możliwościami. Umizgi władzy przyjmuje więc, ale tylko do pewnych granic.

Siła stereotypu
Cerkiew prawosławna Gruzji jest autokefaliczna – czyli w tym przypadku niezależna od patriarchatu w Moskwie. Jednak wspólnota prawosławnej doktryny w dużej mierze zbliża narody gruziński i rosyjski. Kościół w Gruzji ma korzenie w starożytności, jest więc znacznie starszy od Kościoła rosyjskiego, ale to Rosja od początku XIX w. (czyli od podboju Gruzji) usilnie pracowała nad tym, aby go przerobić na swoją modłę. A różnice były znaczne – wystarczy wspomnieć, że w górskich osadach nabożeństwo odprawiał nie duchowny przysłany z diecezji, ale starszy rodowej wspólnoty. Dopiero kilkadziesiąt lat pracy unifikacyjnej upodobniło gruzińskie prawosławie do rosyjskiego. Nie wyrugowało to całkowicie poczucia odrębności. Podczas rewolucji 1917 r. cerkiew gruzińska głosiła przywrócenie autokefalii. Patriarchat w Moskwie uznał ją dopiero w 1943 r., w czasach, gdy sam łapał oddech po latach stalinowskich represji.
I tak pozostało do dzisiaj. Cerkiew gruzińska, choć działa już w niepodległym państwie, odziedziczyła po czasach przymusowej wspólnoty „wszechrosyjską” niechęć do świata i kultury Zachodu. Oczywiście nie cała, ale w pewnej części. Przekłada się to na specyficzny podział emocjonalny, w którym Gruzini bardziej przywiązani do Kościoła i tradycji są jednocześnie bardziej podatni na ksenofobię. Z drugiej strony zwolennicy „otwartości” i „demokratycznych wartości Zachodu” siłą ciężkości stereotypu skłaniają się ku sympatiom z liberalną Europą.
Ten stereotyp z pewnością odbił się na wyborczych wynikach. Nawet prezydent Zurabiszwili, którą przecież w większe religijne uroczystości można ujrzeć, jak zapala świeczki w prawosławnej katedrze w Tbilisi, przez wielu uznawana jest za „katoliczkę”, czyli obcą. Tylko dlatego, że pochodzi z rodziny emigrantów, którzy w 1921 r. uszli na Zachód przed bolszewicką okupacją kraju i odtąd mieszkali we Francji.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki