Marek Kita, świecki teolog, napisał tę książkę dla czytelników takich jak on sam. Wrażliwych, często zaangażowanych, ale też przez to tym bardziej zawiedzionych praktyką Kościoła, jaki znamy. Dla wahających się, czy pozostać, ale też dla tych, którzy już odeszli. Nie po to, by umocnić ich w apostazji, ale też na pewno nie po to, aby ich karcić. Karcenie post factum jest ostatnią rzeczą, której aktualnie potrzebują – i Kita świetnie zdaje sobie z tego sprawę. Jest na tyle delikatny, że nawet nie wspomina o swojej nadziei, że oni kiedykolwiek powrócą. A ma tę nadzieję, będziemy tego pewni, gdy tylko przeczytamy książkę do końca.
Posłuszeństwo ufności
Kościół, grecka Ekklesia – którym to terminem autor posługuje się stale – jest bowiem rzeczywistością nieskończenie głębszą niż obrazy, malowane na równi przez jego współczesnych krytyków, ale także równie nadgorliwych co powierzchownych obrońców. Kita, idąc tu za literą wskazań papieża Franciszka, chce obedrzeć ten drugi wizerunek z klerykalnego pokostu. Nie idzie jednak w kierunku modnego antyklerykalizmu – postawę, jaką proponuje, nazywa „aklerykalizmem”. Świeccy – bo głównie do nich adresowana jest ta książka – nie są przecież w Kościele żadnym „niższym stanem”, jak przez pokolenia podpowiadała nam, obciążona postfeudalnymi nawykami, popularna wykładnia jego nauki, są jego pełnoprawną częścią. Nie oznacza to negowania hierarchii. Właściwie rozumiane posłuszeństwo, owe „Kościoła słuchać w każdy czas”, nie jest ślepą i potulną uległością, ale oznacza „posłuszeństwo ufności” w Duchu Świętym. Nawet jeśli krytyczne, to nadal wierne dogmatom. Kita dobrze to uzasadnia biblijnymi cytatami.
Nie naszą rolą, lecz Chrystusa jest oddzielanie ziarna od plew, przeznaczonych do spalenia. Ale nie zwalnia nas to z obowiązku uważnego rozróżniania. Kita ubolewa nad tym, że prawdy zawarte w Składzie Apostolskim dla nas, polskich katolików, już w XIX w. zostały spłycone w popularny katechizmowy zestaw „sześciu prawd wiary”. Formuła, której autor nie waha się określić mianem „toksycznej mieszanki dla świadomości wiernych”, nadal wpływa na stan umysłów i serc naszych rodaków. Zamiast niej proponuje Kita – a jako teolog ma pełne prawo do takich propozycji, dotyczących dydaktycznego porządku, nie zaś dogmatycznego rewizjonizmu – siedem prawd wiary, które nazywa „orężem żywej nadziei”. W jego wizji ofiara Krzyża, którą wypełnił Syn, nie jest odbyciem kary, jaką w zastępstwie, zamiast na nas samych, nałożył nań Ojciec. Jest przebłaganiem. Cytowany w książce amerykański franciszkanin Richard Rohr mówi, że „Jezus przyszedł bardziej po to, aby nam pokazać, jak być bardziej ludzkim niż jak być duchowym”, zatem także Jego ofiarę oglądać można i w takiej perspektywie. Ale też ukrzyżowany Jezus zmartwychwstał i żyje, trwając w przestrzeni całego kosmosu. Trwa więc także w nas, chociaż Go nie widzimy. I tutaj pojawia się miejsce dla wiary, bowiem – to już cytat z Kity – „ktoś, kto nigdy nie widziałby drzew, mając do czynienia wyłącznie z nasionami, nie wyobrazi sobie sosny na podstawie wyglądu szyszki”. A taką sosną jest właśnie przemieniony Chrystus. Psychologiczno-kryminologiczna analiza prawdomówności ewangelistów (zdradźmy: badani wychodzą z tej próby zwycięsko) to jeden z najlepszych fragmentów książki.
W krótkiej recenzji nie ma miejsca na przekonujące i spójne sylogizmy, ale proszę uwierzyć recenzentowi na słowo: to wszystko w narracji Kity sprawnie przekłada się na dobre wyczucie eklezjalności. „Nie rozpoczynamy tego permanentnego synodu, zwanego Ekklesią, od zera, tylko do niego wracamy. Nie tworzymy Kościoła na nowo, tylko go odzyskujemy”. A to „odzyskiwanie” nie oznacza u Kity odbijania Kościoła od kogokolwiek, lecz, powtarzam, odnajdywanie go w sobie.
Nie wszyscy są równo głaskani
Po słoiku miodu pora na łyżkę dziegciu. Dydaktyzm książki Kity, przekonujący w wielu aspektach, jest jednocześnie jej słabością. Autor, delikatny wobec zawiedzionych Kościołem, nie wykazuje się podobną delikatnością wobec tych, którzy się nie zawiedli, albo przynajmniej nie wyczuwają ostrości kryzysu. Literackie przytulenia nie są równo rozdzielane, a przecież, patrząc „z wyczuciem Kościoła”, należałyby się wszystkim. Tymczasem Kita nie skąpi cierpkich słów obrońcom tradycyjnej wizji (przykład tylko z jednej strony: „obrażone na cały świat enklawy”, „dewoci”), za to jak ognia unika co bardziej wyrazistej krytyki środowisk wątpiących, odstępujących lub też czyniących rewizję zastałych prawd. Owszem, hipokryzja w Kościele to jedna z najbardziej irytujących jego cech; sam Jezus ostro przeklinał (jak na tamte czasy), nazywając faryzeuszy „grobami pobielanymi”. Ale jeśli chcemy naprawdę „odnaleźć się w Kościele”, nie możemy z tej drogi poszukiwania wykluczać tych, którzy myślą inaczej, może nie tak krytycznie, jak ci bardziej wrażliwi, ale którzy nadal modlą się razem z nami o powszechne zbawienie. A przecież stanowią oni, jak wolno mniemać, większą część polskich katolików.
Z drugiej strony ci, którzy obecnie odwracają się od Kościoła, nie wszyscy są tacy czyści i godni wyłącznie głaskania. I chodzi teraz nie o to, by im cokolwiek wypominać, ale by wskazać na pokusy i duchowe zagrożenia, związane z postawą odwracania się plecami. A jest to wręcz niezbędny element poważnej eklezjalnej analizy. Pisze Marek Kita: „Przyzwoitość każe darować sobie hasła w rodzaju «kto jest w Kościele z powodu Chrystusa, ten nie odejdzie z powodu księdza». Jeśli rozumiemy, co się stało – co zrobiono «tym małym, których aniołowie patrzą w oblicze Ojca» oraz jakie mechanizmy «władzy duchownej» obnażyła ta sytuacja – to wypada spuścić z tonu”.
Ale właściwie dlaczego ten argument miałby być nieprzyzwoity? Rozumiem naganność postawy, w której przywoływany jest on z poczuciem własnej wyższości nad krytykowaną osobą. W innych przypadkach owo „hasło” działa poznawczo z ostrością brzytwy – oczywiście pod warunkiem że nikt nikomu nim w oczy nie świeci, a ktoś, kto wątpi, sam kiedyś na to wpadnie. Zresztą mocne słowa Kity byłyby może i przekonujące, gdyby nie fakt, że na kolejnych 150 stronach autor sam pracowicie udowadnia, że kto jest w Kościele z powodu Chrystusa, ten nie odejdzie z powodu księdza – jeśli tylko potrafi Kościół w sobie odnaleźć.
Polifonia głosów braci i sióstr
Piszę krytycznie o tej książce, bo zależy mi, aby była dobrze i jak najszerzej przyjęta. Nie jako nowy katechizm, ale jako podstawa do braterskiego i siostrzanego dialogu. Oburzenie na tradycyjnie nastawionych hipokrytów, połączone z pobłażliwością wobec ich antagonistów, ma podstawy i jest oczywiście na czasie. Ale czasy mamy takie, że każdy się na coś oburza, zatem oburzenie stopniowo przechodzi w strefę banału. A szkoda byłoby, aby ta książka miała się zestarzeć już po dekadzie, kiedy kolejne pokolenie polskich katoliczek i katolików wniesie do panoramy Kościoła nowe spojrzenie i nową wrażliwość.
Ale w katolickiej wizji każde nowe spojrzenie i każda nowa wrażliwość zawsze pada na grunt dobrze rozumianej tradycji, która – łącząc to, co dawne, z tym, co nowe – jest osią porozumienia między kolejnymi pokoleniami wiernych. „Słuchanie Kościoła” to dla Kity nie tylko dzisiaj, ale też zawsze, postulat wsłuchiwania się „w polifonię głosów braci i sióstr, wędrujących dawniej i dziś”. I na sto procent słusznie. Ale bez wspomnianej osi porozumienia owa „polifonia”, chcąc nie chcąc, przerodzi się w hałaśliwy dysonans wieży Babel.
I to jest podstawowy problem wizji polskiego Kościoła w nadchodzących dziesięcioleciach. Kita go nie porusza, ale jest to temat trudny, być może na zupełnie inną książkę. A jeśli ktokolwiek ją napisze, będzie musiał zmierzyć się z kwestią sakramentów – jak będą działać i jak owocować w odnowionym Kościele.
---
Zostać w Kościele. Zostać Kościołem
Marek Kita
Więź 2024