Monika Białkowska: Kiedy myślę o misteriach dziecięctwa Jezusa i Jego ukrytym życiu, przypomina mi się, kiedy pierwszy raz spotkałam się z apokryfami. Nie wiedziałam wtedy nawet, że to się tak nazywa. Byłam w liceum, pojechałam na Europejskie Spotkanie Młodych do Loreto, naszą grupę gościła parafia w miejscowości Macerata. Nie pamiętam już, czy to było w Maceracie, czy w Urbino, ale gospodarze zaprowadzili nas do kościoła. Tam w podziemiach było coś, co tłumacz nazwał muzeum żłóbków. Tylko że nie było tam żadnego żłóbka z niemowlęciem, Maryją i pasterzami. Były za to najróżniejsze sceny z Jezusem jako dzieckiem czy nastolatkiem. Ten Jezus robił ptaszki z gliny, potem dmuchał na nie, a one ożywały. Albo wyszedł przez okno na promień słońca, inny chłopiec chciał iść za Nim i się zabił. Inne dziecko, biegnąc obok, przypadkiem uderzyło Jezusa w ramię i padło martwe. Jeszcze inne dzieci Jezus zamieniał w świnie. Taki mały terrorysta, wokół którego trup padał gęsto. Oczywiście dziś już wiem, co to są apokryfy. Wiem, że Ewangelia Dzieciństwa Tomasza napisana była przez gnostyków i od samego początku była uważana za herezję. Już w 180 roku Ireneusz z Lyonu ją potępiał. Ale mimo wszystko te historie są ciekawe, więc przetrwały. Może w jakiś sposób wypełniały pustkę w tej ciszy, w milczeniu Ewangelii na temat tych trzydziestu lat, kiedy o Jezusie nikt niczego nadzwyczajnego nie słyszał.
Tomasz Biłka OP: Przedziwne są te opowieści o Jezusie, który najpierw zrzuca chłopca z dachu, a kiedy on umiera, to go wskrzesza. Dostajemy tam obraz nieobliczalnego dzieciaka, który dysponuje wszechmocą, nad którą nie do końca panuje, więc jest zwyczajnie niebezpieczny. Ten obraz jest dość straszny. I z jednej strony można próbować wyjaśniać, że ewangelie dzieciństwa powstawały między innymi jako polemika z tymi, którzy uważali, że Boski Logos wstąpił w Jezusa dopiero podczas chrztu, że Jezus nie urodził się Bogiem, ale się nim stał przez chrzest w Jordanie. Z drugiej strony taka próba wyjaśnienia musiała się skończyć stworzeniem wizerunku rozkapryszonego psychopaty, obdarzonego nieskończoną mocą. Jest w tym wizerunku jakiś realizm, bo dzieci bywają krnąbrne i rozkapryszone i nie zawsze umieją radzić sobie z własnymi emocjami – ale też brakuje w tym wyjaśnieniu harmonii, właściwej świętości samego Jezusa.
MB: Są gdzieś w sztuce jakieś próby przedstawienia tego czasu? W takiej poważniejszej sztuce niż szopki w podziemiach kościoła gdzieś na włoskim wybrzeżu?
TB: Wiem, że jeden z takich ciekawych obrazów, który pokazuje sytuację nieujętą w Ewangeliach, pochodzi ze starożytności, to jest fresk w jednym z klasztorów na terenie Etiopii. Jest to przedstawienie Maryi karcącej Jezusa. A jeśli mówimy o Maryi karcącej, to trudno nie wspomnieć o obrazie surrealisty Maxa Ernsta z 1926 roku, o Madonnie karcącej Dzieciątko w obecności trzech świadków. Dziś ten obraz znajduje się w muzeum w Kolonii. Maryja przekłada nagiego Jezusa przez kolano, On ma zaczerwienioną pupę, aureola Mu spada na ziemię. Maryja w mocnym geście unosi rękę do góry i widać, że to nie będzie łagodny klaps. Z tyłu, przez okienko, przygląda się temu trzech głównych surrealistów: Ernst, André Breton i Paul Éluard.
MB: Rozmawialiśmy kiedyś o tym obrazie z ks. prof. Seweryniakiem, też na łamach „Przewodnika”. Obraz swego czasu wywołał ogromny skandal. Max Ernst miał być za niego wykluczony z Kościoła. Ernst i Breton żyli w seksualnym trójkącie z Galą, której twarz ma Maryja. Trudno się dziwić skandalowi, skoro i tematyka, i bohaterowie byli swoistą prowokacją.
TB: Skandaliczne było też nawet nie samo karanie, w tamtych czasach dość zwyczajne w odniesieniu do dzieci – ale to, że czynność karania została odniesiona do Jezusa. I to mocno sprzeciwiało się rozumieniu Jego świętości.
Jakie myśli mi się z tym wiążą? Przede wszystkim taka, że próby zajrzenia w tajemnicę życia ukrytego Jezusa przez dopisywanie tam historii, przez jakieś dopowiedzenia, są mocno karkołomne, wychodzą groteskowo i wręcz surrealistycznie. Jeśli potraktować je poważnie – to są straszne, przeraża nas myśl, że Jezus mógłby taki być. Jeśli nie traktować ich poważnie – to jedynie śmieszą, bawią, są ciekawostką. Nie umiemy przejść do historii, do prawdy o Jego życiu. Nie udaje nam się przejrzenie, prześwietlenie Jego ukrytego życia.
Co jest ważne, to chyba to, że dopiero w XX wieku wybuchło to zainteresowanie życiem ukrytym Jezusa i w ogóle rozumienie znaczenia tego życia. Życie ukryte Jezusa zostało docenione jako pozytywna wartość, a nie jako brak informacji. Zaczęły powstawać zgromadzenia, które w swoim charyzmacie mają wpisane naśladowanie takiego życia – jak zgromadzenie założone przez Karola de Foucauld, jak zgromadzenia Nazaretu. Istotą jest tam docenianie tego, co proste i zwyczajne, pielęgnowanie codzienności i szukanie Jezusa we wszystkim, co spotyka nas teraz. To jest istotne: „teraz”. Bo imię Boga oznacza „Jestem”, a nie „byłem” czy „będę”. Odkrywamy, że Jezus jest obecny we wszystkim, naprawdę we wszystkim, co człowieka spotyka. Kiedy spytałem jedną nazaretankę, co dla niej jest w tym najważniejsze, odpowiedziała, że „być, czuć i kochać”. To wydaje mi się niesamowicie doniosłe.
MB: A ja sobie myślę, jak łatwo nam umyka z horyzontu uwagi to, że w swoim życiu ukrytym Jezus był rzeczywiście nierozpoznany. Byłam jakiś czas temu w Zadarze. Są tam zabalsamowane relikwie św. Symeona, proroka, który rozpoznał Boga w niemowlęciu. Relikwie są zbadane, potwierdzono ich wiek czy pochodzenie. Ale skąd ktoś miałby wiedzieć, że tego człowieka warto balsamować? Bo powiedział coś do niemowlaka i jego mamy? Jednych z tysięcy przewijających się przez świątynię? O którym nikt potem nie słyszał przez trzydzieści lat?
Mniejsza już o same relikwie, ale nie do końca zdajemy sobie sprawę, że naprawdę przez trzydzieści lat nikomu nie przychodziło do głowy, że ze względu na tego chłopca powinien cokolwiek zrobić. Coś przechować, zapamiętać jakieś miejsce, zabezpieczyć ciało czy deseczki ze żłóbka. I myślę, że to też jest jakaś część tajemnicy, która się stała we Wcieleniu – że ono również dokonuje się w ukryciu. Bóg może być pośród nas, jest pośród nas, a my Go nie rozpoznajemy. Nie wiemy, że On tu jest, w drugim człowieku, jest naprawdę.
TB: Ta Jego obecność objawia nam też świętość spraw codziennych. Zmienił się przez to model świętości. Przez wieki świętymi stawali się męczennicy, założyciele zakonów, ludzie dokonujący wielkich dzieł. Dziś już wiemy, że tak być nie musi, że świętość nie jest zastrzeżona tylko dla nich. To jest skutek podejmowania refleksji nad życiem ukrytym Jezusa. Myślę sobie, czego od Jezusa wymagało takie życie? Jeśli jednocześnie był człowiekiem i Bogiem? Jak radził sobie w sytuacjach spotkania z chorobą, cierpieniem? Katechizm pisze, że przez Jego poddanie się – przez to, że nie korzystał ze swojej Boskiej mocy – już w ten sposób naprawiał nasze nieposłuszeństwo. Że Jego posłuszeństwo wobec Maryi i Józefa było przygotowaniem do poddania się Ojcu. Ta myśl też mnie mocno inspiruje. Oczywiście nie wiemy nic o dwudziestoletnim Jezusie. Ale wiemy, że musiał patrzeć na choroby kogoś bliskiego, na okupację. Czy zwalczał w sobie pokusę reakcji? Powstrzymywał się przed użyciem Boskiej mocy? To wydaje mi się ciekawszym pytaniem niż rozważania o ożywianiu glinianych ptaszków – i jest jednocześnie pokazaniem sensu ukrytego życia.
---
Tomasz Biłka OP
Dominikanin, malarz, kaznodzieja Dominikańskiego Ośrodka Kaznodziejskiego w Łodzi. Prowadzi galerię sztuki ZIELONA 13, w której realizuje m.in. własny projekt kuratorski „Wiara Widząca”, mający na celu rozpoznanie współczesnych zjawisk z pogranicza sztuki i wiary
---
Monika Białkowska
Doktor teologii fundamentalnej, dziennikarka „Przewodnika Katolickiego”, autorka internetowego programu „Reportaż z wycinków świata”, a także książek Nawet jeśli umrę w drodze, Siostry. O nadużyciach w żeńskich klasztorach, Teologia przy rosole (wraz z ks. prof. Henrykiem Seweryniakiem)