Dwudziesta piąta rocznica przystąpienia Polski do NATO skłania nas do refleksji, ile w dziedzinie obronności udało się nam dokonać w ciągu minionego ćwierćwiecza, a także gdzie w tym momencie jesteśmy, jeśli chodzi o europejski i globalny układ sił. W pierwszej z wymienionych kwestii autor przyznaje, że nie ma zielonego pojęcia o wąsko i konkretnie pojętej problematyce uzbrojenia (jaka broń, jakiego typu jest najlepsza itp.), ale też nie o tym będzie poniższy artykuł. Co do drugiej – chyba już na początku tekstu można stwierdzić, że w kategoriach globalnych wchodzimy w nową epokę. Jest ona dla ludzkości bardziej niebezpieczna niż poprzednia, a ściślej mówiąc – bardziej ryzykowna. Jednak w tych przysłowiowych ciekawych czasach pozycja Polski będzie relatywnie wzrastać. I to jest – na dość ponurym tle ogólnym – wiadomość dobra.
Takie były początki
Zacznę od osobistego wspomnienia. Gdy na początku naszej niepodległości, w 1990 r., zaczęto powszechnie mówić o potrzebie wyprowadzenia z Polski wojsk sowieckich, Janusz Reiter – skądinąd wielce zasłużony pierwszy ambasador III RP w Niemczech – opublikował w „Gazecie Wyborczej” artykuł, w którym uzasadniał potrzebę pozostawienia w naszym kraju rosyjskich żołnierzy. Nić przewodnia była następująca: czasy idą niepewne, do NATO i tak nie aspirujemy, więc lepiej trzymać się takiego sojuszu, jaki jest. Napisałem wówczas polemikę, którą redakcja obcięła do jednej dziesiątej i opublikowała na przedostatniej stronie jako list do redakcji. Nie byłoby w tym może nic intrygującego, gdyby nie fakt, że wówczas byłem… redaktorem tejże gazety.
Wspominam to, by pokazać, z jakiego pułapu świadomości startowaliśmy w naszej drodze do NATO. W rocznicowych tekstach na pewno będzie się mówić o usilnych i konsekwentnych staraniach Polski w tej mierze, ale to nieprawda. Przynajmniej do końca lat 90. żadna z czołowych partii polskiego areopagu takiego postulatu nie stawiała. A jeśli się on pojawił, to tylko dzięki sprytowi jednostek, które potrafiły na czas dojrzeć pojawiające się na krótko momenty koniunktury. Bardzo rzadka cecha u polskich polityków.
Owszem, od 1994 r. byliśmy częścią programu „Partnerstwa dla Pokoju”, przedstawianego dzisiaj jako prosta droga Polski do NATO. Ale w intencjach pomysłodawców miał to być jedynie sposób na powstrzymanie pronatowskich aspiracji takich państw jak Polska, Czechy czy Węgry. Dość powiedzieć, że swój akces do „Partnerstwa” zgłosiła również Rosja. Wszystko to zaczęło dość niebezpiecznie przypominać nową wersję Układu Warszawskiego, z tą jedyną różnicą, że niedeklarującego (do czasu!) swojej wrogości wobec Paktu Północnoatlantyckiego.
„Panie ministrze, czy ma pan coś przeciw?”
Pierwszy zdecydowany krok uczynił w tej mierze Lech Wałęsa. Było to w 1992 r. podczas jego pierwszej wizyty w Moskwie. Przy stole negocjacyjnym nasz prezydent nagle, łamiąc wszelkie zasady protokołu dyplomatycznego, zwrócił się do ministra wojny Pawła Graczowa: „Panie ministrze, czy ma pan coś przeciw wycofaniu waszych wojsk z Polski?”. Graczow, zaskoczony i kompletnie nieprzygotowany na takie pytanie, i z takich ust, odpowiedział, że oczywiście nic przeciw temu pomysłowi nie ma. Wtedy Wałęsa zwrócił się już bezpośrednio do Borysa Jelcyna: „Panie prezydencie, sam pan widzi – nawet pańscy generałowie się zgadzają. Sprawa jest zatem załatwiona, prawda?”. Brzmi to mocno anegdotycznie, ale w samej rzeczy tamta krótka wymiana zdań była kamykiem uruchamiającym lawinę. Minął zaledwie rok, jak ostatni rosyjski żołnierz Polskę opuścił.
O czym to świadczy? O wielkich możliwościach, jakie drzemią w politykach cieszących się międzynarodowym autorytetem. Sam Wałęsa popełnił i tutaj szereg błędów. Po pierwsze, wysuwając pomysł NATO-bis, który w istocie był tym samym pomysłem co „Partnerstwo dla Pokoju” – sposobem na miękkie odgrodzenie od NATO krajów byłego bloku sowieckiego. Po drugie – zgadzając się w dalszych rozmowach z Rosjanami na nieszczęsne „spółki rosyjsko-polskie”, które byłyby niczym innym, jak minibazami rosyjskimi po oficjalnym wycofaniu rosyjskich wojsk. Na szczęście ówczesny premier Jan Olszewski, bez wiedzy i zgody Wałęsy, w ostatniej chwili wykreślił ten punkt z protokołu. I jakoś przeszło, Rosjanie to kupili. To wszystko prawda. Ale gdyby nie Wałęsa, gdyby nie jego renoma, jaką cieszył się w ówczesnym świecie, Rosjanie w ogóle by tych rozmów nie podjęli.
Wyścig z czasem
Negocjacje w sprawie naszego przystąpienia do NATO ruszyły z kopyta dopiero za kadencji Jerzego Buzka (1997–2001). Ich uwieńczeniem był dzień 12 lutego 1999 r., w którym minister spraw zagranicznych Bronisław Geremek podpisał wreszcie dokument akcesyjny. W cztery dni później polska flaga zawisła, obok flag innych państw natowskich, przed siedzibą Paktu w Brukseli. Naszym prezydentem był wówczas Aleksander Kwaśniewski.
Zbigniew Derdziuk, wysoki urzędnik w rządzie Buzka, za którym powtórzyłem anegdotę o Wałęsie i Graczowie, zwraca uwagę na fakt, że końcowy etap tych negocjacji był z naszej strony wyścigiem z czasem. Niecałe dwa tygodnie po naszym przystąpieniu wojska NATO – po raz pierwszy w swojej historii – ruszyły na wojnę, bombardując Belgrad. Gdybyśmy tylko, jak planowano uprzednio, zechcieli poczekać z podpisaniem akcesji do kwietnia, być może nic by z tego nie wyszło, a uroczystość odłożono by na czas nieokreślonej powojennej przyszłości.
Pora na gdybanie
Dziś, po 25 latach, pozornie wszystko gra – nasza pozycja w Pakcie wydaje się niewzruszona, co więcej, z roku na rok rośnie. Problem w tym, że rośnie wprost proporcjonalnie do wzrostu niestabilności na poziomie międzynarodowym. Wyobraźmy sobie, co by się stało, gdyby po 2000 r. Rosja, hipotetycznie, poszła drogą trwałej współpracy z Zachodem. Nasze znaczenie, jako państwa buforowego, tylko by malało i nie zmieniłaby tutaj niczego nasza przynależność do NATO. Stało się inaczej, a ze strony Władimira Putina przekroczeniem Rubikonu była decyzja o ataku na Ukrainę. W tym momencie nasza „buforowa” przypadłość, miast być czynnikiem działającym na naszą niekorzyść, zaczyna pracować w kierunku odwrotnym – na rzecz umocnienia wagi Polski w Europie i świecie. A ciężar nacisku na bufor w decydującej mierze przejęli dziś od Polaków Ukraińcy. Oczywiście każdą koniunkturę możemy zmarnować, jeśli tylko nie będzie nam się chciało podołać wyzwaniom. Ale nasz czas nadal jest czasem dobrym – choć jest i będzie trudniejszy niż epoka poprzednia.
Jest i będzie trudny także dla wszystkich pozostałych krajów natowskich. Jesteśmy w delikatnym momencie dziejów, można powiedzieć, że nasze elity polityczne wreszcie uczą się patrzeć nieco dalej w przyszłość. Przykładem deklaracja prezydenta Emmanuela Macrona o możliwości wkroczenia wojska NATO na terytorium Ukrainy. Jednak wyborcom trudno wytłumaczyć, że walka wymaga wyrzeczeń. Ludzie wychowani w demokracji nie chcą rezygnować nawet z małej części dobrobytu, w zamian za nieczytelne dla nich, długofalowe korzyści w sferze wspólnego bezpieczeństwa. Sygnalizuję tylko ten problem, gdyż pisałem o nim szerzej przed tygodniem.
Gorzką pociechą jest tutaj świadomość, że ludzie obudzą się w momencie, gdy Rosjanie zagrożą Europie o wiele mocniej, w sposób widoczny gołym okiem. Wtedy jednak cena, którą przyjdzie płacić nam wszystkim, będzie bez porównania większa. Z drugiej strony Rosja może tego wyścigu z Ukrainą i Zachodem nie wytrzymać i zapaść się od środka. Jaką rolę przyjęłyby wtedy na siebie kraje NATO, a z nimi Polska? Tego jeszcze nie wiedzą chyba nawet w sztabie w Brukseli.