Gdy 3 maja parlament Szwecji zatwierdził nową ustawę antyterrorystyczną, zniknęła – jak się wydaje – główna przeszkoda, oddzielająca ten kraj od możliwości przystąpienia do Paktu Północnoatlantyckiego. Przyjęcie przez Sztokholm bardziej niż dotąd restrykcyjnych przepisów antyterrorystycznych było bowiem głównym warunkiem odstąpienia od zastrzeżeń, jakie wobec akcesji Szwecji do NATO wyrażała Turcja, w osobie swojego prezydenta Recepa Erdoğana. Kraj ten, jako członek Paktu, ma prawo złożyć veto wobec inicjatywy przyjęcia nowych członków. Gdy wybuchła wojna na Ukrainie i na międzynarodowej wokandzie pojawiła się sprawa przystąpienia do NATO Szwecji oraz Finlandii, Ankara tak właśnie uczyniła. Wydawało to się jednak posunięciem taktycznym, uwarunkowanym chęcią ugrania lepszej pozycji reżimu Erdoğana na Zachodzie. W przypadku Finlandii ta hipoteza się sprawdziła: po trwających rok negocjacjach Turcy ostatecznie ustąpili, co umożliwiło 4 kwietnia tego roku, na szczycie NATO w Brukseli, historyczny moment zaproszenia Finów do sojuszu. Podobny moment w przypadku Szwecji oznaczałby zdecydowaną zmianę sytuacji geostrategicznej wokół Morza Bałtyckiego, na którego obszarze NATO praktycznie zminimalizowałoby możliwość rosyjskiego zagrożenia. Uczyniłby też skandynawską północ Europy wyłączną domeną Paktu: przypomnijmy że już w chwili obecnej Szwecja leży pomiędzy NATO-wską Norwegią a właśnie przystępującą do sojuszu Finlandią.
Kto nie chce klękać przed Erdoğanem
Do rozwiązania pozostał tylko jeden problem. W odróżnieniu od Finlandii Szwecja posiada liczne i silne środowiska mniejszości kurdyjskiej. A sprawa kurdyjska działa na Ankarę jak czerwona płachta na byka. Obecne ustępstwo Sztokholmu ma to napięcie załagodzić.
Maj przebiega w szwedzkiej stolicy pod znakiem protestów. Demonstrują nie tylko Kurdowie, ale też przedstawiciele lewicy, nie całej, lecz jej bardziej radykalnego skrzydła. Szwecja posiada długie tradycje ruchu lewicowego powiązanego z pacyfizmem, stąd protesty wobec NATO i ogólnie wobec „Ameryki” – także ze strony środowisk mniej lub bardziej powiązanych z wpływami prorosyjskimi – bardziej niż w innych krajach Zachodu kojarzą się właśnie z lewą stroną politycznego spektrum.
Jeśli chodzi o Kurdów, ci demonstrują raczej spokojnie, w odróżnieniu chociażby od swoich rodaków z Paryża, których od wielu miesięcy lada pretekst prowokuje do gwałtownych wystąpień ulicznych. Sztokholmskie akcje są jednak zauważalne, gdyż ich przekaz jest wyrazisty: Szwecja nie może „klękać przed Erdoğanem”, nie może stać się „turecką prowincją” – jak wołają na placach miasta Kurdowie oraz popierający ich działacze lewicy.
Kurdowie mają w tej akcji spory atut w postaci aż piątki deputowanych do szwedzkiego parlamentu. Najbardziej znana spośród nich persona, pani Amineh Kakabaveh, została niedawno zwyciężczynią plebiscytu na Szweda Roku, prowadzonego przez popularny tygodnik „Fokus”. Kakabaveh nie krytykuje jedynie doraźnych ustępstw wobec Putina, jest od dawna zdecydowaną przeciwniczką przystąpienia Szwecji do NATO, gdyż uważa, że sojusz ten „nigdy nie przyniósł światu bezpieczeństwa”.
Kurdyjska pani poseł jest członkinią skrajnie lewicowej partii „Komala”, zwanej też „Towarzystwem Rewolucyjnych Robotników”. To organizacja Kurdów irańskich, prowadzących zbrojną walkę z rządem w Teheranie, ale też mających swoje partyzanckie obozy w górach na terenie Turcji. Po przyjęciu ustawy antyterrorystycznej Ankara mogłaby się z tego tytułu upomnieć o jej ekstradycję. Taki rozwój wydarzeń jest mało prawdopodobny, jego teoretyczna możliwość pokazuje jednak, jak skomplikowaną i delikatną sprawą jest problem kurdyjski w Szwecji.
Kryzys w trójkącie
Kurdowie stanowią ponad 100 tys. mieszkańców tego kraju i są jedną z licznych bliskowschodnich mniejszości Szwecję zamieszkujących (co czwarta osoba z dziesięciomilionowej ludności urodziła się za granicą). Trudno ich zresztą policzyć dokładnie, jako że szwedzkie statystyki imigracyjne operują kwotami przybyszów z państw, zaś Kurdowie przybywają tutaj z Iranu, Syrii oraz Turcji. Na tle innych wspólnot etnicznych ta bezpaństwowa nacja wyróżnia się jednak aktywnością polityczną. Organizacje kurdyjskie opowiadają się za niepodległością Kurdystanu, co siłą rzeczy stawia je w konflikcie z rządami wszystkich wymienionych państw. Stanowi to problem polityczny oraz moralny, bowiem dzisiaj każda władza walcząca z secesjonistami woli ich pokazać w czarnym świetle jako terrorystów. Tak właśnie czyni Turcja Erdoğana w stosunku do bojowników kurdyjskich. Tymczasem nie ma tutaj znaku równania: terrorystami nie są ani Amineh Kakavabeh, ani też większość spośród partyzantów walczących pod znakiem Partii Pracujących Kurdystanu (Turcja) lub Ludowych Jednostek Obronnych (Syria). Z drugiej strony nie można też z czystym sumieniem powiedzieć, że te organizacje z terroryzmem nie mają nic wspólnego. Rozważne oddzielenie ziarna od plew, choć będzie operacją niezmiernie trudną, jest jedynym z możliwych, sprawiedliwym rozwiązaniem kryzysu, jaki narodził się w trójkącie Sztokholm-Kurdowie-Ankara.
Specyficzna dla Szwecji jest też sytuacja, w której aż czworo na pięciu kurdyjskich deputowanych stanowią kobiety. Kurdowie, mieszkający tutaj od lat 70. XX wieku, dość szybko zorientowali się w możliwościach, jakie stwarza im demokratyczne, socjalistyczne i tolerancyjne wobec mniejszości państwo. Dlatego też działacze, a raczej działaczki kurdyjskie, skupiają się dzisiaj na problemach dostrzegalnych przez typowego człowieka lewicy, promując aktywność społeczną kobiet oraz walcząc z patriarchalnymi obyczajami, panującymi dotąd na zamieszkałych przez imigrantów przedmieściach dużych miast. Doszło do tego, że nawet szwedzcy socjaliści próbują tę kurdyjsko-kobiecą aktywność wyhamować, obawiając się, że przy okazji propagowania walki z męską dominacją wzrosną wśród Szwedów nastroje „islamofobii”.
Szwedzi za NATO
Protesty nie zmienią jednak woli znaczącej większości Szwedów, którzy przekonali się, że mając za sąsiada Rosję, nigdy nie będą czuli się bezpiecznie w pojedynkę. Przekonanie to zaczęło dominować po ataku reżimu Putina na Ukrainę. O ile jeszcze w 2014 r. za przystąpieniem do NATO opowiadało się zaledwie 28 proc. obywateli, o tyle w osiem lat później, po wybuchu wojny, odsetek ten wzrósł do prawie dwóch trzecich ogółu. Dziś jest jeszcze większy, a odzwierciedla go liczba posłów głosujących 22 marca za akcesją Szwecji: na 269 popierających ją deputowanych przeciwnych było zaledwie 37. Również zdecydowana większość, bo ponad jedna czwarta parlamentarzystów, opowiedziała się za przyjęciem ustawy antyterrorystycznej.
Szwecja, kiedyś prowadząca w basenie Bałtyku potężne, inwazyjne działania bojowe, także wobec Rosji, od 1809 r. nie prowadziła już żadnych wojen, konsekwentnie przedstawiając się jako kraj neutralny. Jeżeli więc dzisiaj Szwedzi, jeden z najbardziej „pokojowych narodów” świata, opowiadają się za uczestnictwem w ściśle zorientowanym na Zachód sojuszu militarnym, znaczy to, że znaleźliśmy się w całkiem nowej epoce naszej wspólnej historii.