Umowa nowej koalicji niezależnie od sympatii ideowych czy od uznania za bezwzględny priorytet odsunięcia od władzy prawicy powinna zaniepokoić każdego, kto ten tekst przeczyta. Miejsce w miarę konkretnych obietnic kampanijnych zajęły gładkie, nieprecyzyjne zapowiedzi.
Rozumiem, że nowa władza nie chce dać tego, co obiecywała, i w paru przypadkach nawet się z tego cieszę, bo obiecała rzeczy nie zawsze realne i rozumne. Ale to zarazem jest lekcja politycznego cynizmu. Dokładnie według zaleceń liberalnego ekonomisty Bogusława Grabowskiego, który namawiał Donalda Tuska do obiecywania gruszek na wierzbie, bo najważniejsze jest obalenie Jarosława Kaczyńskiego.
Ale chcę się odnieść do jednej tylko rzeczy. W punkcie czwartym dostajemy opis zmian w edukacji. Mamy obietnicę dawania na nią więcej pieniędzy, wyrzucenia z niej polityki (?), pomnożenia liczby szkolnych psychologów. Mamy zapowiedź odchudzenia podstawy programowej, bo dzieci i młodzież odczuwają podobno w szkołach przeciążenie. Ale dostajemy też znamienny podpunkt: „Ograniczymy obowiązki związane z zadawaniem prac domowych, tak by czas po szkole był przeznaczony tylko dla rodziny i rozwijania swoich pasji”.
Podczas samej kampanii dostawaliśmy raz od Donalda Tuska, raz od Rafała Trzaskowskiego, jeszcze bardziej zdecydowane zapowiedzi: Skończymy z zadawaniem prac domowych w szkołach. Tusk wdał się nawet na jednym z wieców w rozmowę z dzieckiem, które opowiadało, jaka obecna szkoła jest straszna i opresyjna. Tu dostajemy bardziej umiarkowaną formułkę „ograniczenia”. Do jakich rozmiarów? Czy ktoś to tak naprawdę zbadał? Wie, ile, co i w których klasach jest zadawane? Myślę, że politycy ograniczyli się do zasłyszanych od znajomych strzępków, wrażeń.
Od razu napiszę, że jestem za szkołą tradycyjną, co nie znaczy, że w stu procentach taką, jaka jest obecnie. Rozmawiajmy o zbyt przeładowanych programach, choć już czuję, skończy się kolejną wojną o redukowanie historii, co nie ma tylko wymiaru stricte edukacyjnego, bo także tożsamościowy. Ale jeśli chodzi o zadawanie do domu, rzecz jest inna. Państwo ma prawo decydować o szkolnych programach, względnie jednolitych dla całego kraju. Ale czy także o metodach pracy z uczniami? Ja bym to zostawił samym nauczycielom, ewentualnie szkołom. Odgórny populizm pod tytułem: damy dzieciakom więcej luzu, jest grą pod publiczkę.
Ale jest czymś jeszcze. „Wprost” porozmawiał na ten temat z Magdaleną Archacką, dziekan Wydziału Pedagogicznego Akademii Humanistyczno-Ekonomicznej w Łodzi. Ona całą kampanię przeciw podobno opresyjnej, „pruskiej” szkole uznaje za zagrywkę pod publiczkę. I przypomina, po co są prace domowe, jakie zdolności i jakie nawyki rozwijają. Czy – to już uwaga ode mnie – nie będziemy wypuszczać z systemu edukacyjnego młodych ludzi przekonanych, że mają prawa, za to żadnych obowiązków? Na tym właśnie polega permisywizm, on wcale nie dotyczy jedynie życia erotycznego czy rodzinnego.
Ale dr Archacka mówi coś jeszcze. W tym rzekomym uwalnianiu uczniów z opresji starego systemu widzi ona ryzyko „klasizmu”. Dlaczego? Bo mniejsze obowiązki obciążające wszystkich oznaczają więcej szans dla dzieci z rodzin o wysokim kapitale kulturalnym, które nabywają rozmaite kody kulturowe i umiejętności w naturalny sposób – w swoich środowiskach wcześniejszych niż szkoła. Tak oto populizm dla wszystkich może działać na rzecz zwiększania nierówności. Oczywiście radykalni oponenci szkoły tradycyjnej taką argumentację odrzucą – w imię ideologii. Lewica po raz kolejny okaże się lewicą kawiorową. Bo przecież i ona ten tekst podpisała.